Krańcowo II - Rozdział XV - Dwóch to za dużo
- Jarosław Domański
- 3 kwi 2021
- 28 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 6 cze 2021
Atmosfera panująca w Autobusie jeszcze chyba nigdy nie była taka zła. Kuba, który stracił zaufanie do Dzikiego, robił wszystko by usunąć go z roli obrońcy jaką mu wcześniej powierzył. Ponieważ większość mieszkańców wciąż popierała swojego dotychczasowego strażnika, z planów lidera nic nie wypaliło.
Postanowił on, że od tej pory będzie podróżował razem z Autobusem, co da mu możliwość bezpośrednio kontrolować oraz uprzykrzać życie Dzikiego.
Sam Dziki starał się znaleźć w tym jakieś pozytywne strony, bo obecność kogoś tak doświadczonego i zachowawczego jak ich lider, mogła uchronić ich przed wieloma niebezpieczeństwami. Nie mógł przewidzieć, jak bardzo ta niechęć będzie dawała mu się we znaki w każdym aspekcie ich codziennej walki o przetrwanie. Zaczynając od drobnych przytyków, jak kolejna puszka coli wyciągnięta poza oficjalną kolejką, po podważanie decyzji dotyczących postojów i miejsc zdobywania zapasów.
Kuba nawet przez chwilę nie dawał zapomnieć, że nie chce tu Dzikiego. Praktycznie każda rzecz, jaką trzeba było zrobić, równała się małej kłótni mającej za zadanie pokazać rację mężczyzny i podkreślić nieudolność strażnika.
Ich lider uwielbiał wciągać w ich sprzeczki innych mieszkańców autobusu by rzekome ‘’nierozgarnięcie” i ‘’nieodpowiedzialność” Dzikiego były stale piętnowane.
Jedynym promieniem słońca w całej tej sytuacji była Oli. Dziewczyna stawała w obronie Dzikiego w każdym możliwym momencie, czego ujemnym skutkiem był fakt, że Kuba jeszcze mocniej na niego nastawał. Mężczyzna od dawna miał do dziewczyny wyjątkową słabość, a każde wsparcie udzielone przez nią Dzikiemu tylko potęgowało jego zazdrość.
Niechęć jaka narastała między liderem i strażnikiem musiała w końcu eksplodować, a stało się to pewnego dnia, gdy Dziki schodził z kolejnej nocnej warty.
Otwierając drzwi do autobusu, wpuścił do dusznego wnętrza odrobinę chłodu. Przez cały czas myślał o tym jakie przytyki go dzisiaj spotkają.
Mijając śpiącego z przodku Edka, podszedł prosto do kierowcy.
Janek spał zwinięty w ciasny kłębek na fotelu, ze swoją nieodłączną poduszką w konopijne wzory.
- Stary, czas na ciebie - westchnął Dziki, szarpiąc go za bark. Na jego nieszczęście w autobusie od dawna nie spał ktoś jeszcze.
Kuba podniósł się z fotela, jakby już od dłuższego czasu czekał na niego. - Strasznie wcześnie kończysz te warty – powiedział wyraźnie wzburzony. - Jak Janek ma potem prowadzić autobus cały dzień? - spytał, składając ręce na piersi.
Dziki, który był w naprawdę podłym nastroju (ciągnął już trzecią noc z rzędu), odwarknął jedynie. - Zawsze może go zmienić Korek!
Kuba popatrzył na niego z takim politowaniem, jakby powiedział w tym momencie coś naprawdę absurdalnego. - Ja nie powierzyłbym temu chłopakowi tak odpowiedzialnego zadania - stwierdził dobitnie. - Ledwo otarł się o granicę pojawienia. Po prostu nie wiem co ci przyszło do głowy żeby pozwolić mu prowadzić autobus…
Kuba zaczynał już swoją codzienną zwyczajową kłótnie o nic. Dziki miał wrażenie, że dziś może po prostu nie wytrzymać i przestawi mu w końcu nos. Biorąc głęboki oddech, rozluźnił zaciśnięte pięści i odparł natychmiast. - Tak, otarł się o granicę, jakieś trzy lata temu! Jest już w wieku, w którym biorą do wojska, wiesz? Nikt w autobusie nie pozwalał mu się niczym zająć, a potem wszyscy tylko płakali jaki jest bezużyteczny. A wczoraj cały wieczór prowadził autobus nie gorzej od Janka! Chociaż wiesz co? Ty w autobusie bywałeś tak często, że może dla ciebie on rzeczywiście dalej ma piętnaście lat! - odwarknął.
Janek, słysząc ich kłótnię, poderwał się wściekle ze swojego miejsca. - Boże, możecie już skończyć?! – krzyknął, wciskając poduszkę w półkę nad kierownicą. - Przez wasze krzyki i tak już wstałem! Nie wiem, zacznijcie pić jakąś melisę, albo siedźcie na oddzielnych piętrach bo jesteście obaj nie do wytrzymania!
Dziki odetchnął ciężko i gdy kierowca zajął już miejsce miał zamiar pójść na górę po prostu się przespać. Niespodziewanie usłyszał jednak coś znacznie gorszego od upierdliwego głosu Kuby. Dźwięk martwego akumulatora.
- Co do…- warknął Janek przekręcając kluczyk po raz kolejny, jakby to miało w czymkolwiek pomóc.
Autobus wydał jednak jeszcze cichsze jęknięcie i ostatecznie zamilkł.
Kierowca zaczął panicznie rozglądać się po kokpicie i po chwili zrobił wielkie oczy, krzycząc jednocześnie - KOREK!
Młody chłopak wystrzelił z pomiędzy foteli i w sekundę znalazł się przy kierowcy. Ten, wyraźnie starając się zachować spokój, spytał - Powiedz mi, jak wyłączałeś wczoraj autobus, czy przełączyłeś na akumulator postojowy?
Chłopak popatrzył przez chwilę na Janka, biegając oczami jakby przypominał sobie wczorajszy wieczór i już po chwili stracił prawie cały kolor - Ja… ja chyba zapomniałem…- wydukał.
Czegoś takiego Kuba nie mógł po prostu odpuścić. - Cudownie, po prostu cudownie! - warknął, patrząc natychmiast z wyrzutem w stronę Dzikiego. - I co ja przed chwilą mówiłem? Ale nie, ty jak zawsze najmądrzejszy! Dawać dzieciakowi prowadzić autobus, no cudowny pomysł!
- Przestań Kuba, mogło się zdarzyć każdemu… - wtrącił Janek, dla którego obecność Korka jako kierowcy była jednak bardzo dużym odciążeniem. – …poza tym mamy zapas w skrytce, to nie jest problem…
- Oczywiście że jest - przerwał natychmiast lider. - A gdybyśmy musieli teraz uciekać przed niewykształconymi? Gdyby nagle zaczął tu biec oddział armii?! Myślisz, że czekaliby aż przepniemy akumulator?
Ponieważ nic takiego się nie stało, mina Janka mówiła, że Kuba nieco przesadza. Nie ośmielił się jednak powiedzieć niczego, bo trudno było zarzucić mężczyźnie brak racji.
- Co to za wrzawa? - spytał Smalec, który zbliżył się właśnie z końca autobusu razem z innymi obudzonymi przez krzyki.
- Korek zapomniał przełączyć akumulator na postojowy, musimy odpalić z awaryjnego… - powiedział Janek, wyraźnie akcentując to jako błahostkę.
Kuba jednak nie miał zamiaru odpuścić, póki cały autobus po raz kolejny nie usłyszy o niekompetentnych decyzjach Dzikiego. Widząc, że zgromadził już wszystkich, zaczął kolejny ze swoich wywodów. - Tłumaczyłem Dzikiemu wiele razy, że Korek jest zbyt młody by powierzać mu tak odpowiedzialne zadanie jak prowadzenie autobusu. No ale Dziki się uparł. Nasze szczęście, że nie musieliśmy w nocy uciekać stąd awaryjnie…
- Przepraszam…- wyszeptał Korek głosem jakby miał zaraz odejść z tego świata.
- Taki błąd mógł popełnić każdy! - powiedział Dziki, mając zamiar bronić chłopaka. - Gdy ty jeździłeś z autobusem podczas mojej niedyspozycji, zostawiłeś puste baki. A gdyby wtedy błysnęło? I musielibyśmy zdobywać paliwo w trakcie przemarszy? Zastanawiałeś się nad tym?!
- Nie było wtedy żadnego błysku, ani żadnych przemarszy - odwarknął Kuba.
- Tak jak dzisiaj nie ma tu żadnych niewykształconych, a my nie musimy nagle uciekać. Podepniemy awaryjny akumulator i ruszamy. A Korek będzie dalej prowadził autobus, bo potrzebujemy zastępczych kierowców! Po tym co zrobił dzisiaj wiem, że nie popełni już więcej tego błędu - stwierdził Dziki, szarpiąc jednocześnie za awaryjną dźwignię by otworzyć drzwi.
Nim jednak zdążył dać krok na zewnątrz, Kuba chwycił go za ramię.- Ten chłopak nie będzie więcej prowadził autobusu i mam nadzieję, że to do ciebie dotarło!
Słysząc wyniosły ton lidera, czując tę gromadzącą się od dawna irytację, Dziki po prostu nie wytrzymał. Złapał Kubę za kurtkę i wykrzyczał mu w twarz. - Skoro tak ci się podoba rządzenie autobusem, dlaczego uciekałeś od tego tyle lat? Twoja decyzja nie jest tutaj ostateczna już od dawna, jeśli chcesz możemy zrobić głosowanie! Ale na pewno nie zrezygnuję z dodatkowego kierowcy tylko dlatego, że masz teraz kaprys stawać na przekór każdej mojej decyzji!
Kuba stał przez chwilę, nie wiedząc co powiedzieć. Dziki wiedział doskonale, że od momentu gdy mieszkańcy podważyli wyrzucenie go z autobusu, władza ich lidera była już tylko umowna. Ten, nie chcąc zapewne stawiania kolejnej sprawy na ostrzu noża, odpuścił. - Jeszcze do tego wrócimy… - powiedział gniewnie, przechodząc w głąb autobusu.
W tym samym momencie Dziki wyskoczył na zewnątrz. Chłodne powietrze uderzyło go w twarz, rozbudzając niewiele mocniej niż kłótnia przed chwilą. Tuż przed autobusem stał ogromny budynek sklepu meblowego. Parking w tym miejscu był jednym z ich stałych noclegowych miejsc.
Okrążając autobus, Dziki doszedł do jednego ze schowków i zaczął szarpać się z zamkiem. Przyrdzewiały mechanizm ani myślał jednak puścić. Łapiąc za klamkę Dziki popadał w coraz większą irytację.
Zazwyczaj lepiej trawił kłótnie z Kubą. Może po prostu był już bardzo zmęczony? Może miał już dostatecznie dużo na głowie i nie miał siły by znosić jeszcze ciągłe przytyki? Może taki był właśnie plan mężczyzny? Sprawić by podróżowanie autobusem było tak nieznośne, że Dziki sam będzie chciał odejść. - Wszystko kurwa robię źle… A jednak jakoś przetrwaliśmy tyle czasu, pieprzony tchórz i nic więcej… Jedyne co potrafi to narzekać…- mamrotał sam do siebie.
- Urwiesz to w końcu zamiast otworzyć - westchnęła Oli, która pojawiła się nagle jak zjawa i bez trudu otworzyła drzwiczki, z którymi już dobrą minutę szarpał się Dziki. - Nie chciałeś nikogo do pomocy? - spytała. - To przecież jest ciężkie.
- Lepiej jak się wyładuję dźwigając akumulator, niż obijając twarz naszego ‘’BOSSA”…- stwierdził nieco zbyt oschle, wyciągając ogromną baterię.
Słysząc jego ton, dziewczyna podbiegła i zaczepnie złapała za akumulator z drugiej strony jakby chciała mu przeszkodzić.
- Zdrowe podejście – stwierdziła, udając że ciągnie baterię w przeciwną stronę. - Tylko jakoś nie wierzę w to twoje rozładowanie, ale cieszę się, że stanąłeś w obronie Korka. Kuba zakrzyczałby go. A jemu to naprawdę jest potrzebne, nawet nie wiesz jaki był szczęśliwy od kiedy mógł zrobić coś pożytecznego…
- Wiem – odparł Dziki. - Chcę żeby każdy miał jakiś wkład w autobus. Finalnie jedziemy nim wszyscy razem - stwierdził, pukając jednocześnie w szybę by Janek otworzył boczną klapę.
Oli zamyśliła się przez chwilę, rysując serduszko w kurzu na obudowie. - Myślałam, że Kubie w końcu przejdzie - stwierdziła. – Miałam nadzieję, że jak nerwy trochę odpuszczą to zacznie się jakoś układać, a wychodzi na to, że z dnia na dzień jest coraz gorzej.
Dziki, który podczepiał właśnie klemy, podniósł się powoli, uważając by nie uderzyć głową o maskę. - Trochę w tym twojej winy… - westchnął.
Dziewczyna oparła się o autobus robiąc skonsternowaną minę. - Czemu niby? - spytała wyraźnie zaciekawiona.
Dziki nie mógł powstrzymać ironicznego uśmiechu, który wykwitł mu na twarzy. - I to podobno ja nie umiem odczytywać znaków i sygnałów… Kuba jest o ciebie zazdrosny - stwierdził, dając jednocześnie Jankowi znak by odpalił autobus.
- Nie rozumiem dlaczego, przecież wszyscy jesteście dla mnie równie ważni! - stwierdziła oburzona dziewczyna.
Silnik zagrzechotał, a Dziki opuścił klapę, robiąc złośliwą minę. Przeciągając przez chwilę ciszę, obserwował jak niepewność Oli narasta. - Tylko, że Kuba chciałby być dla ciebie ‘’najważniejszy” - powiedział w końcu, kładąc wyraźny akcent na ostatnie słowo.
W tym momencie dziewczyna doznała szoku, zrobiła się czerwona, potem fioletowa, a w końcu uciekła krzycząc. - TY CHYBA JESTEŚ GŁUPI!
Dziki nie mógł w tym momencie powstrzymać się od śmiechu. Po tylu razach, gdy Oli wypominała mu jak bardzo ślepy był na adorację Weroniki, nie zauważyła oczywistego zadurzenia Kuby!
Jego chwila radości nie trwała jednak długo, bo odchodząc dostrzegł jakąś oleistą plamę tuż pod autobusem. - Cholera…- zaklął pod nosem. Po porannym awaryjnym rozruchu nie miał zamiaru ryzykować. Zaciągając akumulator z powrotem do schowka stwierdził, że poprosi ich mechanika by przyjrzał się sprawie.
Gdy tylko wszedł do środka natychmiast zawołał - Klucz! Możesz zerknąć na silnik? Coś z niego wycieka…
Wysoki chłopak podniósł się powoli z grymasem bólu na twarzy, a Dzikiemu zrobiło się głupio, że może przerwał mu odpoczynek dla jakiejś błahostki. Z drugiej strony, jeżeli chodziło o ich pojazd, zawsze lepiej było dmuchać na zimne.
Klucz wyglądał jakby mocno stracił na wadze, pomimo tego że nigdy nie należał do najpotężniejszych. Skóra jakoś dziwnie wisiała mu na twarzy, był też nienaturalnie blady. Mimo to powolnym krokiem zbliżył się do drzwi.
- Wszystko dobrze?- spytał nieco przestraszony Dziki.
- Rana dziś trochę bardziej doskwiera… Spokojnie, zaraz zerknę na auto - stwierdził chłopak, staczając się po schodach.
Dziki poszedł za nim, bojąc się, że ten skona mu gdzieś po drodze na przód autobusu. Jego stan już od dawna wydawał mu się nieciekawy, chociaż Kuba ciągle powtarzał że to wynik postrzału i że potrzeba czasu by chłopak doszedł do siebie. Kluczowi jednak nie tylko się nie poprawiało, zdawał się tracić siły każdego dnia.
Zbliżając się do maski, mechanik obejrzał silnik ledwo stojąc na nogach. - Uszczelka przy którymś przewodzie olejowym, ale wyciek nie jest duży, nie musimy robić tego na gwa…- Klucz urwał w pół zdania.
- Stary, co jest?- spytał przerażony Dziki.
Klucz osunął się nagle na ziemię i padł nieprzytomny.
- CHOLERA JASNA! JANEK, GREEN! SZYBKO DO MNIE! – krzyknął Dziki.
***
Mimo że Janek nie oszczędzał autobusu, droga spod sklepu do Wspólnoty zabrała im całe pół godziny. Było to jedyne miejsce, w którym znajdowała się namiastka pomocy medycznej.
W tym czasie Klucz nawet na chwilę nie odzyskał przytomności, co jakiś czas wydawał z siebie jedynie jakieś niewyraźne mamrotanie. Najgorsze było to, że Green totalnie się rozkleił, nie miał pojęcia jak spróbować chociaż ulżyć nieprzytomnemu mechanikowi, a co dopiero mu pomóc.
Gdy autobus wpadł niespodziewanie na plac przed Wspólnotą, strażnik bramy aż podskoczył przerażony.
Dziki razem z Kubą, Edkiem i Bocianem wytargali Klucza z autobusu.
- MAMY RANNEGO, OTWIERAJ BRAMĘ! - krzyknął.
Strażnik zawahał się przez chwilę, ale dostrzegając nieprzytomnego mężczyznę natychmiast dał sygnał. Jeden z arkuszy falowanej blachy cofnął się, robiąc wyłom w murze, a gromada z autobusu wpadła, biegnąc prosto w kierunku lecznicy.
Duży piętrowy budynek nie przypominał z zewnątrz punktu medycznego. Nie było nawet na nim żadnego znaku, który mógłby o tym świadczyć. Wszyscy mieszkańcy Wspólnoty i stali goście wiedzieli po prostu gdzie można znaleźć lekarza, nie było więc potrzeby się z tym reklamować.
Bocian, który biegł jako pierwszy, trzymając Klucza za nogę, bez ceregieli otworzył drzwi kopniakiem.
- CO DO KURWY NĘDZY?! MOŻE CHOCIAŻ DZIEŃ DOBRY ALBO POCAŁUJ MNIE W DUPĘ! – Ryknął Zoidberg, wspólnotowy lekarz znany z wyjątkowo paskudnego charakteru.
- Mamy nieprzytomnego, nie mam czasu na grzeczności! - warknął Kuba.
Zoidberg popatrzył na Klucza i przygryzając wargę, prychnął. - Zabierzcie go na górę.
Chwilę później, za zamkniętymi drzwiami, jeden z niewielu ‘’prawdziwych” lekarzy zajmował się Kluczem. Dziki po raz kolejny mógł się przekonać, że kiedy czekasz na jakiekolwiek wieści, czas w tym jednym momencie życia zdaje się prawie stać w miejscu.
Zerkając na zegarek, nie mógł uwierzyć, że ich mechanik jest w środku dopiero kilka minut. Gdy siedzieli w milczeniu i czekali, zdawały się mijać całe godziny.
Po kolejnym kwadransie Zoidberg wyłonił się w końcu z dość nietęgą miną.
- Co z nim? - spytał natychmiast Dziki.
Lekarz nie odpowiedział od razu, po kilku chwilach układania sobie czegoś w głowie, postawił iście naukową diagnozę. - Do dupy!
- JAKIE DO DUPY?! MOŻE TAK WIĘCEJ SZCZEGÓŁÓW! - ryknął Kuba.
- A proszę panie ‘’doktorze”, ropień wewnątrzbrzuszny! Jakie ma pan wskazania? - prychnął ironicznie Zoidberg.
- Da radę coś z tym zrobić? - spytał Dziki, przerywając tę bezsensowną kłótnię zanim na dobre rozgorzała.
Zoidberg popatrzył się na niego niepewnie. - No może i by dało, ale w tych warunkach to nic łatwego. Potrzebna jest operacja, i to szybka.
- Nie możesz jej przeprowadzić? - prychnął Kuba.
- Mogę, ale kto mi zapłaci? - spytał natychmiast lekarz.
- Zapłaci!? - krzyknął z niedowierzaniem Dziki. - Tu umiera człowiek, a ty się chcesz targować?!
- Nie pierwszy i nie ostatni dzisiaj, to Nowy Świat! Samych moich kosztów: anestetyki, odkażanie pokoju, narzędzi... To będzie gdzieś z dwa tysiące srebrnych, a ja nie jestem cholernym karitasem ani armią zbawienia. Nie pracuję za darmo! - odpowiedział wyniośle Zoidberg.
- To ile? - spytał oschle Kuba.
- Siedem tysięcy srebrnych, najlepiej w biletach… - odparł lekarz. - Chyba, że macie coś naprawdę cennego?
Dziki rzadko handlował we Wspólnocie i niezbyt dobrze orientował się w jej cenach, ale patrząc na minę Kuby, zrozumiał że kwota była niebotyczna.
***
- …laptop Edka, mp4 Weroniki, wszystko co mamy wolnego z zapasów, trochę alkoholu… - wyliczała powoli Oli, przyglądając się rzeczom rozłożonym przed autobusem.
Kuba pokręcił głową. - Z tego wszystkiego nie wyciągniemy nawet tysiąca srebrnych… - westchnął. – Szkoda, że ktoś wcześniej tak lekkomyślnie wydał nasze awaryjne zapasy… dodał, spoglądając z zawiścią w stronę Dzikiego.
- Potrzebowaliśmy odpoczynku, zresztą Ręka Olbrzyma zabrała z autobusu wszystko co cenne, myślisz że to akurat by zostawili? - powiedziała Oli, jak zawsze broniąc go, mimo że po tym co stało się z Kluczem, sama ledwo trzymała się kupy.
Dziki myślał tak intensywnie jak chyba jeszcze nigdy w swoim życiu… Co mogło być najcenniejsze w Krańcowie. Tak cenne, że pokryłoby koszt operacji… I w pewnym momencie doznał olśnienia, broń, kamizelka kuloodporna, mundur, ochraniacze…
Podrywając się wpadł na górę, zdarł z siebie ubrania, pozbierał amunicję, zabrał karabin i wybiegł na zewnątrz. - Co się dzieje, Dziki? – krzyknęła za nim Oli, ale on już nie słuchał.
Przebiegł przez wciąż otwartą bramę, prosto pod szpital. Ponownie bez pukania wdarł się do środka, ignorując oburzoną minę Zoidberga.
Wyrzucił swoje rzeczy na kontuar, krzycząc. - Tyle ci starczy?!
Zoidberg popatrzył na wyposażenie Dzikiego. Dokładnie obejrzał karabin, przeliczył amunicję, przyjrzał się przetarciom na kamizelce. W końcu cmokając, stwierdził - no przyjmijmy, że pokryje koszt operacji, za opiekę podliczymy się już oddzielnie…
Dziki odetchnął z ulgą. Byłoby tragedią gdyby okazało się, że nawet oddając wszystko co miał najcenniejszego, nie dałby rady nakłonić Zoidberga do współpracy.
***
Autobus do Wolności musiał odjechać spod murów Wspólnoty niedługo po swoim przybyciu. Strażnicy murów krzywo patrzyli się na takie skupisko ludzi przed bramą, które nie dość, że wabiło niewykształconych, to jeszcze nie płaciło za swój pobyt.
Na terenie obozu zostali więc tylko Dziki i Oli. Ze względu na sytuację z Kluczem, Mike załatwił u swoich kolegów specjalne ‘’pozwolenie’’ dla nich dwojga na pobyt wewnątrz murów.
To właśnie z nim, oczekując na informację, siedzieli na terenie jedynego baru Wspólnoty. Budynek był oblegany, ale jeszcze nie przepełniony, jak to często bywało wieczorami.
Mike złapał spory łyk z kufla, zezując w stronę Oli. - Nie masz się co martwić… - powiedział ledwo powstrzymując beknięcie. - Zoidberg to dupek i każdy najchętniej zobaczyłby, jak mu niewykształcony głupi ryj rozwala… ale na swojej robocie się zna. Składał już chłopaków w naprawdę kiepskim stanie.
Oli słysząc to, uśmiechnęła się, niepewnie zerkając na Mike’a, ale zaraz potem odwróciła się w kierunku okna i znowu zamyśliła. Ten widząc, że nie da rady odciągnąć uwagi dziewczyny od tego co działo się w szpitalu, popatrzył na Dzikiego. - Od dzisiaj zmieniam ci ksywę na Omen - westchnął znowu mocząc usta w kuflu.
Dziki, który też odruchowo ciągle zerkał przez okno, spytał - Dlaczego?
- Bo nigdy mnie nie odwiedzasz! Chyba, że stanie się coś naprawdę paskudnego... Jak tylko dostrzegam cię na placu to od razu wiem, że stała się jakaś tragedia… Dziki Omen, zwiastun pustki…- stwierdził Mike, biorąc kolejny łyk.
Dziki zobaczył, że niebo zmienia powoli odcień na granatowy. Operacja musiała już trwać. Zoidberg zbierał wszystko w pośpiechu, by nie musieć pracować przy świetle pokojowych żarówek.
Chcąc trochę odsapnąć od tego ciągłego napięcia, rzucił dość głośnym żartem. - Wiesz co? Skoro tak ci mnie brakuje, to przyłącz się do Autobusu! Wykopiemy Kubę, ja będę nowym liderem, ty strażnikiem… A nocami będziemy się spotykać w ruinach i pić piwo - zaproponował Dziki.
Słysząc ten nagły zryw, Mike roześmiał się, rozlewając dookoła resztę piany. - Kurwa, ten pomysł mi się podoba! To ile tam dziewczyn jest w autobusie? Weronika? Laura? Dobrze pamiętam? Może jako strażnik w końcu coś przytulę - stwierdził z lubieżnym uśmiechem.
Niespodziewanie jednak do rozmowy wtrąciła się Oli, zapominając na chwilę o wyglądaniu przez okno. - Moglibyście to zrobić? To znaczy przecież to wcale nie jest głupie, jesteście przyjaciółmi… Dziki wielokrotnie wspominał, że masz już dość Wspólnoty. Mógłbyś przecież podróżować z nami… - stwierdziła całkiem poważnie.
Mike i Dziki popatrzyli na siebie z lękiem. - Oli, my tylko tak żartujemy - stwierdził ten pierwszy. – Nie zostawię Krzaka, nie po tym co dla mnie zrobił…
- To szaleństwo, naprawdę chcesz żebyśmy wyrzucili Kubę z autobusu? - spytał niepewnie Dziki.
Oli popatrzyła na niego z istnymi płomieniami w oczach. - Mam już dość oglądania tego, jak ciągle podcina ci skrzydła i dość znoszenia kłótni o każdą głupotę… Już od dawna nie ustępujesz Kubie w niczym, a w dodatku nie jesteś tchórzem jak on - stwierdziła, uderzając swoją drobną pięścią w stół. Co jednak zabrzmiało trochę jakby upadła na niego moneta.
- Kuba ma dużo więcej doświadczenia, wie o tym świecie rzeczy o jakich ja nie mam nawet pojęcia…- stwierdził Dziki.
Oli jednak wyglądała na nieprzekonaną. - Umiesz przetrwać świadomie „błysk”, tyle nam potrzeba. Gdyby Mike zgodził się być naszym strażnikiem ty mógłbyś zbierać ludzi z cmentarza i…
Wywód dziewczyny został przerwany przez Zoidberga, który wtoczył się do baru ledwo trzymając na nogach. Oli poderwała się natychmiast, dobiegając do mężczyzny i chwytając go za zakrwawiony kitel, spytała - Co z nim? Jak się czuje?
Zoidberg wyglądał na otępiałego, spoglądając na dziewczynę, uśmiechnął się dziwnie. - Możesz… możesz iść go zobaczyć… ale jest nieprzytomny… i nie dotykaj go…- stwierdził, przełykając ślinę w jakiś dziwny sposób.
Dziewczyna wybiegła z baru, a Zoidberg doszedł do kontuaru. Kelnerka Zuzia natychmiast zbliżyła się do niego. - Szklankę wódki - powiedział lekarz i gdy tylko otrzymał trunek, wypił go jednym haustem.
Dziki i Mike popatrzyli na siebie i zbliżyli się do mężczyzny. Ten widząc ich, prawie podskoczył, jakby bardzo się czegoś bał.
- Co się dzieje? - spytał Dziki, patrząc prosto w twarz lekarza.
Zoidberg przełknął nerwowo ślinę i zawołał - Wódka, jeszcze raz!- Dopiero gdy przechylił drugą szklankę, spojrzał na Dzikiego i ze łzami w oczach stwierdził - on nie przeżyje…
Dziki popatrzył przez chwilę nieprzytomnie, a potem złapał mężczyznę za frak. - COŚ TY TAM DO CHOLERY ODJEBAŁ!? – wrzasnął.
Zoidberg wyszarpał się, krzycząc - CO JA ODJEBAŁEM?! CO JA ODJEBAŁEM?! Ten facet już praktycznie gnił w środku! Wyciąłem mu tyle jelit, że do tej pory czuję ich smród! Co ty kurwa myślisz, że to Stary Świat?! Operowałem go na cholernym łóżku sypialnym...narzędzia sterylizuję zwykłym spirytusem, a podaje mi je dziewczyna, która nie odróżnia cewnika od skalpela! Wszyscy kurwa wymagają ode mnie cudów ‘’bo przecież jesteś lekarzem, pomóż mu’’… A ja pierwszy raz szyłem ranę w Nowym Świecie, pierwszego człowieka kroiłem w Nowym Świecie… Przecież ja do cholery dopiero zaczynałem operować trupy! - wykrzyczał mężczyzna, jakby miał zamiar się poryczeć.
To nagłe załamanie nieco ostudziło Dzikiego. Usiadł obok Zoidberga i spytał już całkiem spokojnym głosem. - Nic się nie da zrobić?
Lekarz westchnął, spoglądając na Dzikiego coraz mniej przytomnie. - Pożera go sepsa, a mi brakuje leków, jest zbyt słaby. Mogę uśmierzać jego ból do momentu śmierci… ale to będzie drogie. Morfiny nie ma zbyt dużo. Możesz też tam iść i oddać mu ostatnią przysługę - wyszeptał Zoidberg strzelając sobie z palców w głowę.
Dziki przełknął nerwowo ślinę. - Pójdę go zobaczyć – powiedział w stronę Mike’a.
- Idę z tobą – stwierdził mężczyzna.
Nim jednak wyszli z baru, Zoidbeg zawołał ich. - Dziki, jeżeli nie przeżyje nic od ciebie nie wezmę za operację. Zabierz na razie karabin i kamizelkę. Dwa magazynki zostawię na pokrycie kosztów uśpienia go i dotychczasowego znieczulenia.
Dziki skinął głową, nie potrafiąc nic wypowiedzieć, po chwili Zoidberg runął nieprzytomny na stolik. Razem z Mike’m pokonali drogę do szpitala w milczeniu. Kiedy weszli, klinika zdawała się być pusta. W prawie całkowitej ciemności przebijało się jedynie niemrawe światło na podłodze pod drzwiami. - Pewnie jest tam - szepnął Mike, jakby bał się, że kogoś obudzi.
Otwierając delikatnie drzwi, Dziki wszedł do czegoś co wyglądało jak pokój osoby w ostatnim stadium raka. Na zwykłym codziennym łóżku leżał Klucz, blady i jeszcze bardziej zapadły niż wcześniej. W nos miał wczepioną rurkę z tlenem, a do ręki podpiętą kroplówkę. Wszędzie dookoła niego znajdowały się te wszystkie dziwne medyczne instrumenty i monitory wydające popiskujące dźwięki.
Obok nieprzytomnego siedziała Oli, trzymając go ze wszystkich sił za dłoń. - Nic się nie bój Kluczyku, teraz już będzie lepiej… będzie tylko lepiej…- szeptała.
W tym momencie Dziki poczuł gorycz przelewającą mu się przez gardło, chciał już zawrócić, czując że nie wytrzyma, ale Mike chwycił go za bark mówiąc bezgłośne – NIE
Dziki skinął głowa, przyjmując milczącą reprymendę i podszedł do Oli, kładąc jej rękę na ramieniu.
- Zobacz Dziki, już po wszystkim, teraz trzeba tylko poczekać - powiedziała dziewczyna, wciąż głaszcząc rękę Klucza.
Dziki nie był wstanie powiedzieć słowa, poczuł jak usta same mu się wykrzywiają. Sam widok konającego kompana był straszny, ale nadzieja bijąca z głosu Oli była czymś czego nie potrafił znieść. Czuł, że zaraz się rozklei, na szczęście Mike który miał w sobie o wiele więcej zimnej krwi zareagował pierwszy. - Słuchajcie, trzeba mu teraz dać trochę odpocząć… Może przenocujecie u mnie w pokoju, szkoda płacić za ten pseudo-hotel przy stacji… - zaproponował, kładąc dłoń na plecach dziewczyny.
- Ja z nim zostanę, ktoś powinien przy nim być… - stwierdziła Oli, jeszcze mocniej ściskając dłoń Klucza.
Mike skinął w stronę Dzikiego i po chwili dodał. - Oli, to nie jest najlepszy pomysł i tak nie jest tu zbyt sterylnie, a on ma dopiero zszyte rany. Zoidberg nie będzie zachwycony jeśli będziesz tu całą noc. Niech zajmie się nim profesjonalista.
Mówiąc to, wsunął rękę pod pachę dziewczyny i prawię wymusił na niej podniesienie się z krzesła. Oli jeszcze przez chwilę ściskała rękę Klucza, gdy jednak ją puściła, łzy nabiegły do jej drobnych oczu.
- Teraz potrzeba mu spokoju - stwierdził Dziki, gdy już wychodzili.
Na zewnątrz zrobiło się już całkiem ciemno, nieliczne ogniska na głównym placu rzucały przyjemne skaczące światła na mur. Strażnicy krążyli po szczytach umocnień, obserwując zewnętrzną część Wspólnoty.
- Gdzie w ogóle teraz mieszkasz? Przecież bar… przerobili na bar – spytał Dziki, chcąc chociaż na chwilę skupić się na czymś innym, niż na wspomnieniu pokoju, w którym leżał Klucz.
- W domu strażniczym… - odpowiedział Mike, prowadząc ich wzdłuż torów.
Dom Strażniczy, jak się okazało, był dużym wielorodzinnym budynkiem, należącym w starym świecie do właścicieli sklepu obok stacji. Dwupiętrowy kolos z ogromnym salonem został odpowiednio ‘’zmodyfikowany” dla potrzeb mieszkających tam strażników. W dolne okno zostały wstawione kraty, na werandzie znajdowała się tarcza strzelnicza, w którą powbijane były noże. Była też flaga, która wyglądała jak białe prześcieradło, na którym ktoś narysował tory i ogromny napis Wspólnota.
Wnętrze budynku wyglądało już jednak jak typowy męski akademik. Na stoliku, przy aneksie kuchennym, stało pełno pustych butelek po piwie. W zlewie tonęły talerze z resztkami jedzenia. Ogromny płaski telewizor i podłączona do niego konsola, oraz plakaty z gołymi modelkami, stanowiły uwieńczenie męskości tego miejsca.
- Mój pokój jest na górze - powiedział Mike, dając krok na schody. - Oli, możesz zająć moje łóżko, my z Dzikim prześpimy się w śpiworach.
Otwierając duże czarne drzwi, Mike wpuścił ich do swojego królestwa.
Jak każdy kto mógł sobie na to pozwolić, przyjaciel Dzikiego gromadził pamiątki ze starego świata. Całą jedną półkę w szafie zajmowały telefony komórkowe, nieco niżej małe przenośne konsole (Mike w starym świecie był prawie uzależniony od gier komputerowych). Były też oczywiście figurki fantasy, trochę książek i całe sterty ubrań porozrzucane po pokoju. - Przepraszam za bałagan, nie miewam tu często gości z zewnątrz… a większość pokoi chłopaków wygląda tak samo więc wiecie... - usprawiedliwił się, zrzucając swoje rzeczy z łóżka.
Oli, która ciągle była w podłym nastroju, przyjrzała się od niechcenia półce pełnej figurek smoków, a po chwili usiadła na łóżku, wpatrując się w okno.
Dziki czuł, że powinien coś powiedzieć, ale co? Miał przyznać, że Zoidberg nie dawał Kluczowi żadnych szans? Czy trzymać Oli w nadziei, licząc na cud. Za każdym razem gdy spojrzał na dziewczynę, czuł jak kurczy się w środku.
- Nie przejmuj się tak, jutro pewnie będzie już lepiej - stwierdził w końcu Mike, klękając przed dziewczyną na jedno kolano.
- Tak myślisz? On wyglądał tak słabo, tak… - głos Oli uwiązł jej w gardle, po chwili zsunęła się z łóżka i wpadła Mike’owi w ramiona zalana łzami.
- Już już, będzie dobrze, zobaczysz… - stwierdził pewnie mężczyzna.
Dziki odetchnął z ulgą, dziękował w tym momencie wszystkim siłom w Krańcowie, że jego przyjaciel potrafił w każdym momencie zachować zimną krew.
Czując niewyobrażalne zmęczenie, rozłożył się na podłodze.
***
Sen przyszedł nie wiadomo kiedy, ale nie był ani trochę spokojny. Dzikiego przez całą noc dręczyły koszmary. Zdążył już jednak do tego przywyknąć. Od przybycia do Nowego Świata miał ich więcej niż kiedykolwiek w całym życiu.
Tym razem, ciągle wracał do pokoju w którym zamknięty był Klucz. Z pomieszczenia nie było wyjścia, a leżący chłopak zdawał się słabnąć z każdą chwilą. Dziki słyszał jak jego oddech robi się płytszy z każdym uniesieniem klatki piersiowej. Próbował nie patrzeć, ale gdy tylko się odwracał, ciche tchnienia wypełniały mu czaszkę…
Obudził się zlany potem. W pokoju Mike’a było już całkiem jasno. Po Oli i jego przyjacielu nie było śladu.
Wygodny śpiwór i ciepła podłoga pochłonęły go na naprawdę długo, nie było to jednak dziwne po tylu nieprzespanych nocach.
Przecierając zaropiałe oczy pomyślał, że Mike pewnie zaczął swój dyżur przy bramie, a Oli musiała iść do Klucza.
Dziki wiedział, że nie jest gotowy na ponowny widok tego co nawiedzało go przez całą noc. Opuszczając więc dom strażników, ruszył spotkać się z przyjacielem przy murze.
Plac Wspólnoty był jeszcze opustoszały. Godzina była wczesna więc handlarze pewnie dopiero schodzili się do środka. Fakt, że przez uchyloną bramę co chwila wchodził jakiś weteran, tylko potwierdzał przypuszczenia Dzikiego.
Ruch przy wejściu był tak duży, że Dziki przeciskając się potrącił jakiegoś chłopaka w bramie.
- Przepraszam! - usłyszał znajomy głos. Nim jednak zdążył zauważyć kto na niego wpadł, postać ruszyła w stronę baru.
Po drugiej stronie bramy, w dużym półotwartym namiocie, Mike wypisywał przepustki dla wchodzących.
- Godzina… I pamiętaj, że jest zakaz rozbijania obozów w czerwonej strefie! - stwierdził sucho Mike, podając świstek jakiemuś mężczyźnie.
- Co to za czerwona strefa - spytał Dziki, siadając na wolnym krześle obok Mike’a.
Ten nie odpowiadając, wskazał palcem na najbliższy budynek przy murze. Dziki zobaczył, że cały wymazany był czerwonym sprayem. Obserwując uważnie okolice dostrzegł, że wszystkie budynki w pobliżu były oznaczone w ten sposób. - Konglomerat wprowadził to jakiś czas temu, żeby ograniczyć „dziadowanie” pod murami. – wyjaśnił. - Niektórzy porobili tu już sobie stałe obozy, a jak przychodzili niewykształceni to spieprzali gdzie pieprz rośnie, zostawiając nam problem. Dlatego teraz, jak złapią cię w czerwonej strefie bez karty pobytu, to najpierw w ryj a potem miesięczny zakaz wstępu do Wspólnoty – powiedział Mike, demonstrując uderzenie swoimi pięściami.
- Fajnie tu macie… - westchnął Dziki, a Mike spojrzał na niego z przekąsem.
- Ale zły na ciebie wczoraj byłem… - stwierdził ponuro. W międzyczasie kolejny chętny do wejścia podszedł do stolika. - Handel czy inne sprawy?
- Handel - odpowiedział weteran, obładowany podróżnymi torbami.
- Znasz zasady, muszę zobaczyć towar – stwierdził Mike, podnosząc się.
Weteran bez protestu położył torby na stole i otworzył je. - Handlarze mają obecnie darmową godzinę… Ile chcesz za baterie?
- Wypisz mi kartkę na drugą i będzie ok… - powiedział przybyły mężczyzna.
Mike mrugnął porozumiewawczo i już po chwili podbijał dokumenty. Zadowolony weteran ruszył przez bramę, zostawiając na stoliku opakowanie.
- Ładną lewiznę tu kręcisz - stwierdził Dziki i zerkając na przyjaciela, spytał - A czemu byłeś zły?
- Bo dziewczyna potrzebuje wsparcia, a ty siadasz z tą swoją miną ‘’wszystko już stracone”. Trzeba było jej od razu powiedzieć, że Zoidberg położył na chłopaku krzyżyk… - odparł z wyrzutem.
Ponieważ chwilowo nie było chętnych do wejścia, Dziki przesunął się tak, by spojrzeć przyjacielowi w oczy. - Uważasz, że dawanie jej fałszywej nadziei było słuszne? – spytał.
Mike spojrzał jednak na niego, jakby odpowiedź była oczywista. - Gdyby Oli miała jutro umrzeć, powiedziałbyś jej o tym i patrzył jak rozpacza? Czy raczej zrobił wszystko by spędziła najlepszy dzień swojego życia?
To pytanie nieco zszokowało Dzikiego. Po swoim przyjacielu, którego rozumowanie zwłaszcza w Nowym Świecie było szablonowe i proste, nie spodziewał się takiego głębokiego podejścia. Sam musiał zastanowić się przez chwilę zanim wydukał niepewnie. - Chyba to drugie…
- No widzisz, nigdy nie odbieraj człowiekowi nadziei… Choćby to miała być nadzieja na cud - stwierdził. - Idziesz teraz do niej ?
- Chciałem najpierw trochę się przygotować… oczyścić głowę… - westchnął Dziki, a Mike spojrzał na niego ironicznie.
- Od kiedy cię znam, nie oczyściłeś jej nawet na chwilę. Więc dlaczego sądzisz, że teraz się uda… - spytał.
Dziki popatrzył w głąb ulicy, w stronę Wieży Defektu. Przez chwilę poczuł nieprzyjemne uczucie w sercu.
- Już ich tam nie ma… - powiedział Mike, zgadując co chodzi jego przyjacielowi po głowie.
- Jak to? - spytał zszokowany Dziki.
- Jak tylko Dix wydobrzała, odeszli. Zrobili to prawie z dnia na dzień, nawet weterani nie wiedzą dokąd się udali… - powiedział Mike, biorąc do ręki paczkę baterii, którą dostał jako łapówkę. – Zwiększonej pojemności, fajnie…
Dziki, który wciąż wpatrywał się w stronę wieży, nie mógł ukryć szoku. - Ale czemu?
- Krążą pogłoski, że przez to co stało się pod cegielnią - stwierdził Mike, chowając baterie i wyciągając z kieszeni batona. - Ale nie wiem tego z żadnego wiarygodnego źródła… takie ogniskowe gadki.
Wysuwając się kawałek do przodu, Dziki przyjrzał się wieży. Wyglądała tak jak zawsze, biała strzelista konstrukcja zakończona ostrą szpicą, ale na dziedzińcu przed nią nikt się nie kręcił. Brakowało strażników w czerwonych kombinezonach, cały teren ział pustką. - Te ogniskowe gadki… Co jeszcze mówią? - spytał.
Mike zgniótł papierek w kieszeni, zastanawiając się przez chwilę. - Nic czego byś się nie domyślił - stwierdził w końcu. - Wszyscy, którzy szli wtedy pod cegielnię widzieli jak bardzo bała się o ciebie, jak wściekła była na Wilka za to, że cię wmieszał… Nie trzeba być jakimś wybitnym umysłem by stwierdzić, że ta dziewczyna miała do ciebie ostry pociąg. No a potem każdy kto był pod cegielnią mógł zobaczyć, jak „bohatersko” stanąłeś między nią, a Pierwszym… Chłopie, musiałeś jej tam odwalić niezłe spięcie pod deklem.
Dziki znowu poczuł, że dręczy go sumienie. Chyba żadnego innego odczucia nie miał w Nowym Świecie tyle razy ile tego charakterystycznego ucisku.
- Zastanawiałem się właściwie… Czemu to zrobiłeś? Bo pomógł ci z Delimerem? Chodziło o dług? - spytał Mike.
- Sam do końca nie wiem… - odparł, przyglądając się jeszcze raz wieży w oddali. - Może dlatego, że jako jedyny miałem okazję poznać historię tej ‘’zemsty” z obu źródeł… Może dlatego, że Pierwszy nie wydaje mi się złym człowiekiem? Zabił jej poprzedniego chłopaka, jej ukochanego… ale kto w tym świecie nie zrobił czegoś, czego się wstydzi?
Mike podrapał się po swoich czarnych włosach z lekko skonsternowaną miną. - Dalej pijesz do Modrzewa? Raz, zasłużył sobie. Dwa, nie przyjęliby cię do Wspólnoty gdyby nie broń, którą za niego dostaliśmy - zaperzył się mężczyzna, zakładając ręce na pierś.
- Zrobiliśmy wtedy to, co konieczne…- westchnął Dziki, nie chcąc dłużej ciągnąć tego tematu. - Idę do Oli.
- Też później zajrzę… TYLKO NIE STRASZ JEJ GĘBĄ! - zawołał za nim Mike, gdy ten już przechodził przez bramę.
Dziki nie był wstanie powiedzieć by ten dodatkowy czas pozwolił mu przygotować się na widok, który go czekał. Mike miał dużo racji, po prostu nie potrafił się odciąć. Nawet pomimo okresu, który spędził w Nowym Świecie, po tylu aktach okrucieństwa które widział, wciąż nie potrafił spoglądać na śmierć chłodno.
Szedł tak wolno jak tylko potrafił, a gdy dotarł już do kliniki, drzwi wejściowe wydawały się wręcz niewyobrażalnie ciężkie. Dając krok na korytarz, już z oddali usłyszał pracującą maszynerię. Charakterystyczne „bip” monitora tętna i cichy szept (pewnie należący do Oli), wibrowały wręcz w jego ciele.
Zatrzymując się przez chwilę, dostrzegł że drzwi po prawej stronie korytarza były otwarte. Gdy wieczorem byli tu z Mike’m, nawet nie zwrócił na nie uwagi. Mimowolnie zaglądając do środka, dostrzegł mężczyznę leżącego na łóżku. Był nim Wilk.
Dziki stanął jak zamrożony, wiedział przecież że szeryf Krańcowa musiał być pod opieką lekarza. Przez całą sprawę z Kluczem nie wziął jednak pod uwagę, że mogli być w jednym budynku.
Mężczyzna z nieprzeniknioną miną spoglądał pusto w górę. Gdy jednak dostrzegł Dzikiego uśmiechnął się nieco krzywo. - Hej… Jak tam, Dziki… wstałbym i podał ci rękę ale wiesz, ostatnio zrobiłem się mało gościnny…- próbował zażartować.
Dziki wszedł do pomieszczenia i wyciągnął dłoń na powitanie. Wilk uniósł powoli swoją, jego uścisk był słaby, prawie niewładny. Po twarzy widać też było, że sprawił mu sporo trudu.
- Jak się trzymasz? - spytał Dziki, siadając na brzegu łóżka.
- Zależy od dnia, czasem prawie tracę czucie w rękach, a czasem udaje mi się nawet zjeść obiad. O nogach natomiast pamiętam tylko, jak zaczynają już śmierdzieć spod kołdry… - ponownie zażartował mężczyzna.
- Współczuję… - westchnął Dziki, nie wiedząc właściwie co mógłby powiedzieć.
- Przestań, mam to na własne życzenie… Zbyt pewny siebie, zbyt prawy, to się musiało tak skończyć. Szkoda mi tylko Szarej, włóczy się teraz z nowym i przez większość czasu szabruje, żebym miał za co tu siedzieć… - westchnął Wilk z wyraźną goryczą.
- Sebastian dalej z nią jest? - spytał Dziki, który przez wszystkie wydarzenia jakie miały miejsce, prawie zapomniał o istnieniu chłopaka.
- Tak, w końcu dałem ci słowo, że się nim zajmę. Chociaż może nie spodziewałem się, że tak szybko będzie musiał się usamodzielnić…- Wilk zamilkł przez chwilę, spoglądając się w sufit. Widać było, że myśli o czymś intensywnie, bo po dłuższej chwili spytał - Jak ogólnie trzyma się autobus? W Strefie Głodu stało się wam coś złego?
Dziki popatrzył na Wilka nieco niepewnie. - Kiedy Wiewiór przejął autobus, zranił jednego z naszych, Klucza. Nasz jakby lekarz, Green, próbował go poskładać, ale nie do końca mu wyszło. Zoidberg nie daje chłopakowi wielkich szans.
- Współczuję… - westchnął Wilk. – Cały czas mam wrażenie, że to wszystko moja wina.
- Sam zdecydowałem żeby się wmieszać, jak często powtarza mi Kuba… Ja po prostu nie umiem siedzieć spokojnie…
- Bo dobry z ciebie gość Dziki, choć jak każdy miałeś na swojej drodze potknięcia - stwierdził Wilk.
W tym momencie Dziki nie mógł powstrzymać swojego wymownego spojrzenia. Wiedział dokładnie o co chodziło mężczyźnie. Z drugiej jednak strony, szeryf Krańcowa miał też swoją mroczną stronę. A za sprawą Daniela Dziki mógł ją poznać. - Zawsze się zastanawiałem...Jak ktoś z gruntu zły staje się osobą próbującą stać na straży prawa i moralności? - zapytał, spoglądając spode łba na leżącego.
Wilk uśmiechnął się wymownie, jego wzrok zmienił się przez chwilę z ciepłego i życzliwego na chłodny i bezwzględny. - Więc ktoś opowiedział ci o Bugaju?
- Opowiedział mi o tobie. Nie traktuj swojej przeszłości jakby była inną osobą - odparł natychmiast Dziki.
Szeryf Krańcowa spojrzał w górę, a jego wzrok znowu stał się łagodny. - Nie jestem już tym samym człowiekiem, od bardzo dawna nie jestem…
- Czemu? Wydaje mi się, że w świecie takim jak ten, skurwiele mają jednak trochę lżej - stwierdził gorzko Dziki.
- Cóż, bywają takie wydarzenia, które zmieniają człowieka… Chcesz o tym posłuchać? I tak nie mam tu za dużo do roboty.
Dziki, który najbardziej zainteresowany był odwleczeniem momentu spotkania z Oli, skinął twierdząco głową.
Wilk, ciągle wpatrując się w sufit, zaczął swoją opowieść. - To nie jest tak, że przechodząc przez granicę światła, od razu obudziłem się lepszym człowiekiem. Kuba nie pomógł mi jak tobie. Pewnie rozpoznał kim byłem, więc zostawił mnie nieprzytomnego na cmentarzu. Za to do tej pory używa pistoletu, który wyciągnął mi z kabury… Nie wypominam, ale wszędzie rozpoznałbym swoją broń - stwierdził z przekąsem i kontynuował. - Gdy ogarnąłem już trochę co i jak, pomyślałem, że to miejsce będzie w sam raz dla mnie. Oj, miałem wielkie plany i co tu dużo mówić… straszne plany. Zacząłem od sprawdzenia ilu ludzi z mojej starej ekipy pojawiło się już w Nowym Świecie. Spora część jednak nie żyła albo jeszcze się nie pojawiła… Doszły mnie jednak słuchy, że facet z którym kiedyś trochę handlowałem trawą niejaki ‘’Sułtan”, zakwaterował się w domku jednorodzinnym na Alei Różanej.
Dziki znał to miejsce, małe klockowate budynki z dużymi podwórkami były w latach dziewięćdziesiątych miejscem zamieszkiwanym przez ówczesnych nowobogackich. Wilk zrobił w międzyczasie przerwę by zebrać myśli, a przed kolejnym wypowiedzianym zdaniem twarz mu się zmarszczyła. - Sułtan nigdy nie miał wszystkich klepek, ale to co odpierdalał w Nowym Świecie to była masakra. Przyjął mnie z otwartymi rękoma, poczęstował koniakiem, tylko po to by za chwilę rąbnąć mnie pałą w łeb i zaciągnąć do piwnicy…
- Czemu? Zrobiłeś mu coś w Starym Świecie? Oszukałeś na kasę? - wtrącił Dziki.
Wilk pokręcił jednak głową. - No właśnie nie, był psycholem i po prostu miał taki kaprys. Po tym jak mnie uwięził, przychodził mnie katować każdego dnia. Jak miał zły humor to nawet po kilka razy. Bił jak worek treningowy. Rozcinał nożem skórę między palcami, polewał nogi wrzątkiem… Bywały już takie momenty, że tarzając się we własnej krwi i wymiotach prosiłem go, żeby mnie w końcu zabił. To jednak tylko jeszcze bardziej go rozkręcało…
Dziki spojrzał wymownie przez okno myśląc o słowach Kuby. - Ktoś powiedział mi kiedyś, że Nowy Świat wyciąga z człowieka całą prawdę, że bez organów kontroli prawa i strachu przed karą ludzie pokazują swoje prawdziwe oblicza.
Wilk pokiwał twierdząco głową i kontynuował. – Ten kto to mówił, miał sporo racji. W każdym razie, w gościnie u Sułtana miałem takie momenty, gdy myślałem że nie wytrzymam i całkiem zwariuję. Pobyt w piwnicach miał jedną dobrą stronę. Mój mały promień światła w trakcie tych tragicznych dni, Szarą.
- Szarą? Co ona ma z tym wspólnego? – zapytał Dziki.
- Cóż, Sułtan trzymał ją jako swoją niewolnicę. Zmuszał do służenia sobie, wykorzystywał, gwałcił…
- SKURWYSYN! - ryknął Dziki, przerywając Wilkowi jeszcze raz, ale ten nie zwracając uwagi na wybuch słuchacza, kontynuował - …Nigdy nie złamał jej jednak do końca. Co noc przekradała się do mnie. Karmiła, myła, opatrywała rany. Gdyby nie ona, już dawno bym nie żył…
W tym momencie Wilk złapał głęboki oddech i zamknął na chwilę oczy, próbując chyba przypomnieć sobie szczegóły. - Któregoś dnia Sułtan wrócił z szabrowania ranny. Pamiętam, że krew lała się z niego jak ze świni. Ten chory na łeb skurwiel, zamiast się opatrzyć, pobiegł prosto do mnie. Kiedy wpadł do piwnicy, furia biła mu z oczu… Szara chyba wyczuła, że to się źle skończy. Po raz pierwszy przekradła się tam za nim. A on zaczął mnie okładać jak jeszcze nigdy. Na koniec, gdy wyglądałem już jak zgnieciony pomidor, złapał za siekierę i próbował odrąbać mi głowę. Wtedy Szara krzyknęła… To nie był normalny krzyk, jej głos wydobywał się z wnętrza mnie i najwidoczniej z głowy Sułtana. Upuścił broń i zaczął tarzać się po ziemi przez kilka minut. Później umarł... Nie mam pojęcia czy przez utratę krwi, czy przez to co zrobiła, ale wyzionął ducha.
- Więc to ona cię uratowała - stwierdził Dziki, a Wilk uśmiechnął się.
- W każdy możliwy sposób. Bo to nie było tak, że po tym co zrobił mi Sułtan momentalnie się nawróciłem. Szara pomogła mi dojść do siebie. Gdy wydobrzałem, miałem zamiar kontynuować swój niecny plan, tylko że ona ciągle stawała mi na drodze. Zapasy w domu Sułtana w końcu się skończyły, a ja nie nauczony życia w Nowym Świecie słabo radziłem sobie ze zdobywaniem choćby wody. W końcu przyszedł moment kryzysowy, gdy nie jedząc od kilku dni, chciałem zastrzelić pewnego chłopaka dla kilku tabliczek czekolady. Gdy wymierzyłem do niego, Szara przemówiła w mojej głowie. Usłyszałem jej piękny głos….Piękny i smutny równocześnie. Odłożyłem broń, usiedliśmy na pobliskim skwerku i zaczęliśmy rozmawiać. Boże, to trwało godzinami! Zapomniałem o głodzie, zapomniałem o planie… Obiecałem, że już nigdy nie zrobię nic moralnie niegodziwego. Zacząłem nawet pomagać innym, bo widziałem, że to ją uszczęśliwiało… I tak przyjąłem swoją nową rolę - uśmiechnął się Wilk.
- Jesteś zadowolony? Że to się tak skończyło? - spytał Dziki.
Wilk ciągle z uśmiechem na twarzy odpowiedział pewnie. - Cokolwiek uszczęśliwia Szarą, uszczęśliwia również mnie.
Dziki odetchnął, spoglądając w okno. - Daniel nie wierzy w drugą szansę, nie uznaje możliwości odkupienia. Gdy przedstawiał mi twoją osobę, twoją historię… Bałem się, bo w myślach przyznawałem mu rację. Gdy jednak słyszę, jak wypowiadasz się o Szarej, nie wierzę że dalej jesteś złą osobą…
Wilk oparł swoją dłoń na nodze Dzikiego. - Cieszę się, że tak uważasz, bo ty Dziki jesteś dobrym człowiekiem, który popełnił błąd… Ja złym, który przypadkiem zrobił kilka dobrych rzeczy… Usłyszeć od ciebie, że nie nienawidzisz mnie za to kim byłem, to jak jakiś rodzaj katharsis…
- Chyba już czas na mnie - westchnął Dziki, czując że przyszła już pora by iść do Oli.
- Dzięki, że zajrzałeś, miło było mieć rozmówcę chociaż przez chwilę.
- Trzymaj się… Mam nadzieję, że Nowy Świat zmiłuję się nad tobą… - pożegnał się Dziki.
- Nowy Świat nie miłuje się nad nikim - odpowiedział Wilk, przenosząc wzrok na okno.
Wychodząc z pokoju, Dziki ruszył za dźwiękiem aparatury medycznej. Tak jak przypuszczał, Oli siedziała przy Kluczu, ściskając ciągle jego rękę. Zoidberg, który również był w pomieszczeniu, wstrzykiwał coś do kroplówki nad łóżkiem.
- Co to takiego? - spytała dziewczyna.
- Lekarstwo - odpowiedział wymijająco łapiduch i skinął na Dzikiego by wyszli.
Gdy stanęli na korytarzu Zoidberg zamknął drzwi i szepnął.- Domyślam się, że nic jej nie mówiłeś?
Dziki przytaknął, a lekarz ciągnął dalej. - Każda dawka morfiny kosztuje. Jeśli przestanę ją podawać może się obudzić, a to w jego wypadku oznacza niewyobrażalne męczarnie przed śmiercią. Może już czas podjąć decyzję? - spytał, spoglądając się znacząco.
- Ile? Ile za każdy dzień? - spytał Dziki.
- Chłopie, to jest bez sensu! Mówiłem ci, że musiałby się zdarzyć cud, lepiej by było...
- ...Nie zabrałem od ciebie jeszcze niczego - wtrącił Dziki. - Trzymaj go przy życiu tak długo, jak się da… może cud się jednak wydarzy. Rozliczymy się po wszystkim - stwierdził pewnie.
W tym momencie drzwi od pokoju w którym leżał Klucz otworzyły się. Oli wyłoniła się ze łzami w oczach, szepcząc - Dziki. - Dziewczyna wpadła w niego, wciskając się ze wszystkich sił w jego brzuch.
Przez chwilę myślał, że Klucz już odszedł, ale Zoidberg który zajrzał do pomieszczenia, pokręcił głową. - Słyszałaś? - spytał.
Dziewczyna jęknęła i ciągle z twarzą wciśniętą w okolicy jego pasa, wyszeptała - Przepraszam… Nie powinnam była podsłuchiwać, ale ja wiedziałam… Wiedziałam o czym będziecie rozmawiać... Musiałam, musiałam wiedzieć. - Dziki pogłaskał ją po głowie a dziewczyna zaczęła szlochać.
- Cóż, skoro wszystko między wami jasne, to nie będę przynajmniej musiał udawać - stwierdził Zoidberg i ruszył do swojego gabinetu.
Oli ściskała go jeszcze przez chwilę, po czym usiadła na jednym z krzeseł, które stały na korytarzu.
- Wiedziałam, że jest źle, nie jestem głupia. Widzę jak słabnie jego oddech, jak robi się blady… - W tym momencie dziewczyna nie wytrzymała i znowu zalała się łzami.
Dziki ruszył już w jej stronę, ale Oli wytarła oczy i popatrzyła się na niego. - Już dobrze. Nawet nie wiesz jak jestem ci wdzięczna. Nikt w tym świecie nie poświęciłby pustej łuski żeby ratować kogoś, kto prawie nie ma szans. A ty od początku byłeś gotów oddać wszystko co masz, nawet teraz gdy już prawie nie ma nadziei… - Oli znowu zamarła, zalewając się łzami.
Dziki zbliżył się i przytulając się do jej głowy, pogłaskał ją po krótkich włosach. - Chcesz z nim zostać? Mam Ci przynieść coś do jedzenia albo picia?
Dziewczyna kiwnęła głową. - Przybiegłam tu z samego rana, nie miałam nawet pół biletu, żeby kupić wodę…
- Zaraz coś przyniosę. - Dziki odsunął się od Oli i ruszył w kierunku wyjścia.
Przechodząc przez plac, który powoli zapełniał się handlującymi weteranami, ruszył w kierunku baru.
W środku było jeszcze prawie pusto. Jedynie przy ladzie siedział jakiś weteran w masce motocyklowej. Takiej, w której niegdyś jeździło się na Crossach.
Zbliżając się do lady, Dziki usłyszał jak mężczyzna zamawia kolejnego drinka.- Jeszcze raz to samo! - zawołał dość delikatnym znajomym głosem.
Dziki podszedł z boku, przyglądając się jak weteran odchyla maskę, by złapać łyk ze szklanki. Wtedy go zmroziło. - TYZAK?! - zawołał zszokowany, a pijący prawie zleciał z krzesła.
- Dziki… - wysapał chłopak, stając na trzęsących się nogach.

Comentários