Rozdział XIX - Powrót
- Jarosław Domański
- 13 lut 2021
- 26 minut(y) czytania
Wyrastający z oddali widok wieży ciśnień sprawił, że serce Dzikiego zabiło mocniej. W jego głowie rodziły się setki pytań: „Co działo się we wspólnocie podczas jego nieobecności? Czy Dix jest cała? Czy z Mikiem wszystko w porządku?”. Ostatnie pół kilometra przebył praktycznie biegiem, chcąc jak najszybciej uspokoić swoje nerwy. Przechodząc przez dziurę w siatce, minął powyginane zielone ogrodzenie, oddzielające plac przed wieżą od drogi. Wyszedł akurat naprzeciwko barykady, na której kiedyś bronili się w czasie nocy latarni. Chciał już dać krok w stronę wyjścia, gdy nad jego głową odezwał się głos wartownika.
— Nie pomyliło ci się coś? Wspólnota jest w tę stronę… — zawołał ubrany w czerwony kombinezon i kominiarkę członek defektu, stojący na szczycie barykady.
— Eee… cześć jestem Dziki, nie wiem. czy mnie pamiętasz albo czy w ogóle znasz… — Dziki miał w tym momencie spory problem, bo choć znał kilku defektowców osobiście, to z wiadomych przyczyn nie potrafił ich od siebie odróżnić.
— Nie kojarzę cię. Jesteś ze Wspólnoty? Mi wyglądasz raczej na wolnego weterana… — odpowiedział nieco zmieszany defektowiec.
Dziki westchnął zrezygnowany, wartownik musiał albo niedawno dołączyć, albo nie mieli okazji spotkać się wcześniej. Nie widząc sensu w tłumaczeniu się obcej osobie, spytał po prostu:
— Dix jest w wieży?
— Nie, wyruszyła z chłopakami po zaopatrzenie… A czemu pytasz? Masz do niej jakąś sprawę? — spytał, przyglądając się Dzikiemu podejrzliwie.
— Ech, to już nieważne… Jeżeli mógłbyś, to przekaż jej po prostu, że był tu Dziki. Pewnie będę przez jakiś czas we wspólnocie… Spokojnej warty — zawołał, odchodząc powoli w stronę dworca.
Przechodząc placem w stronę swojego dawnego domu, dostrzegł w oddali mur wspólnoty, nie było sensu próbować dostać się do środka od strony torów, więc po prostu wyszedł na główną drogę. Gdy tylko minął budynek magazynów kolejowych stanowiących już część umocnień, przystanął zszokowany. Pod murem wspólnoty była masa ludzi, stały tam też rozbite namioty i paliły się małe ogniska. Widok ten od razu przypomniał Dzikiemu strefę głodu, choć stojący pod murami ludzie nie wyglądali na szczególnie przymierających głodem.
Dziki minął pierwszą grupę stojącą na skraju drogi. Dwóch mężczyzn i kobieta przyglądali się mu z zainteresowaniem. Na pewno nie byli nowo przybyłymi, ubrani w porządne wojskowe ubrania o piaskowym kolorze ze sporej wielkości plecakami, bez wątpienia musieli to być weterani. Jeden z nich skinął Dzikiemu niepewnie, więc ten odwzajemnił gest. Nie przyglądał się im jednak dłużej, tylko ruszył w stronę wejścia.
Dwa opancerzone autobusy tworzyły między sobą szczelinę służącą jako brama, tuż obok niej ustawiony był półotwarty namiot, do którego ustawiła się kolejka ludzi. Dziki zbliżył się powoli i stając na końcu ogonka, zajrzał do środka, wewnątrz ustawione było biurko i mała szafka. Siedzący tam ciemnowłosy mężczyzna wypisywał coś na kawałku papieru. Dziki zatrzymał się, a uśmiech wykwitł mu na twarzy, przy biurku siedział bowiem Mike.
Ledwo powstrzymując się, by nie wyskoczyć z radości w stronę przyjaciela, schował się po prostu na końcu kolejki, by zobaczyć, co się tu właściwie dzieje. Nadstawił w skupieniu uszu, by wyłapać strzęp rozmowy.
— …godzina musi ci wystarczyć, następny — zawołał Mike, wciskając mężczyźnie jakiś świstek papieru w rękę, a ten natychmiast ruszył w stronę bramy.
— Imię i cel wizyty?
Wysoki mężczyzna, którego Dziki widział tylko od strony pleców stwierdził znudzonym głosem:
— Mówią na mnie Lipa, przyszedłem pohandlować…
— Handlarze wchodzą za darmo, muszę tylko zobaczyć towar… — stwierdził spokojnie Mike, mężczyzna ściągnął spory plecak i położył go na stole, ukazując mu zawartość. — Możesz rozstawić się na rynku do wieczora, albo jak ci się śpieszy, to idź Siwego, może mu się coś spodoba. Następny — zawołał ponownie Mike, wciskając mężczyźnie wypisany świstek w rękę.
Kolejny niski dość chudy chłopak doszedł do biurka.
— Mówią na mnie Zając, chcę tylko trochę odpocząć za murami.
— Zatrzymanie się na terenie wspólnoty kosztuje dwadzieścia srebrnych, możesz w tej cenie korzystać z noclegowni. Jak nie masz szmalcu, możesz to odpracować, są chyba wakaty na latrynach…
— Skorzystam z tej pierwszy opcji — odpowiedział chłopak, sięgając do kieszeni i kładąc coś na biurku.
Mike tak jak poprzednio, wręczył mu świstek, a ten ruszył zadowolony w stronę wejścia.
Dziki odczekał tak jeszcze czterech petentów. Szpetny przyszedł pohandlować na rynku, Wilk i Szara chcieli spotkać się z lekarzem, a ostatni z przybyłych Muras miał jakiś biznes do Siwego.
Dziki doszedł do biurka, a Mike nie podnosząc wzroku, zaczął wypisywać coś na małym kawałku kartki.
— Ksywa i cel wizyty… — spytał znudzonym głosem.
— Przyszedłem zobaczyć się z przyjacielem. Podobno tu mieszka… — odpowiedział Dziki.
— Musisz podać ksywę, będę musiał to potwierdzić, jeśli chcesz wejść za darmo, to może chwilę zają… — zaczął tłumaczyć Mike, podnosząc głowę, urwał jednak w pół zdania, gdy tylko jego wzrok spoczął na twarzy Dzikiego. Wyglądał przez chwilę, jakby zobaczył ducha, a język uwiązł mu gdzieś w gardle. Po chwili jednak poderwał się tak gwałtownie, że kolanami odsunął biurko, przy którym siedział.
— Nie wierzę!!! — ryknął, ledwo powstrzymując łzy. Odsuwając biurko, zbliżył się do Dzikiego i ścisnął go, prawie łamiąc mu przy tym żebra. — Stary, my cię już wszyscy dawno pochowaliśmy, jak…? Jak to jest możliwe? Dwa miesiące bez znaku życia… a teraz stoisz tu! — zawył na koniec, nie kontrolując już nawet tonu głosu.
Ludzie, którzy stali za Dzikim w kolejce, przysłuchiwali się z ciekawością, więc podsunął się do Mike’a tak, by nikt nie widział i pokazał mu zawartość plecaka.
Mike spojrzał do środka, widok maski delimera sprawił, że przyjaciel stracił głos. Machał przez chwilę ustami jak ryba, patrząc z niedowierzaniem do wnętrza tornistra, w końcu jednak przełknął ślinę i wybełkotał:
— Jakim cudem?
— To długa historia, masz chwilę żeby posłuchać? — spytał, zamykając pośpiesznie plecak, bo jakiś ciekawski weteran wyginał się tuż za nim, by dostrzec, co takiego było w środku.
— Jasne, daj mi sekundę. Nie mogę tak zostawić tego biznesu, muszę ściągnąć tu kogoś na moje miejsce. Tylko sekunda… — Mike wszedł na chwilę za mury przez dziurę między autobusami.
Dziki został na początku kolejki. Za swoimi plecami usłyszał jakeś szepty. Jeden ze stojących za nim weteranów zbliżył się i łapiąc go za ramię, spytał:
— Złoty Strzał?
Dziki obrócił się niepewnie, spoglądając w twarz mężczyzny, dość wysoki rudowłosy chłopak w wojskowej kurtce obserwował go badawczo.
— Jaki strzał? — odparł nieco zmieszany.
— No wiesz, mówię o twoim ekwipunku: mundur czyściutki i pachnący jak z pralni. Kamizelka bez śladu choćby draśnięcia, nawet karabin wygląda jak zdjęty z witryny sklepowej. Mieliśmy sporo szczęścia, co? — spytał rudowłosy z nutą wyraźnej ironii w głosie.
— Może miałem szczęście, a może po prostu nie lubię chodzić brudny. Bo jak rozumiem tym lepszy z ciebie weteran, im bardziej od ciebie wali? — odpysknął Dziki.
Rudowłosy chłopak zrobił zaciętą minę i zacisnął pięści, jakby miał zamiar rzucić się Dzikiego. Nim jednak zdążył wykonać ruch, jakiś inny weteran złapał go za ramię.
— Odwal się od chłopaka Pers, miał szczęście. Ty też miałeś, inaczej już dawno byś gnił — stwierdził nieco niższy brunet, który podobnie jak Kuba miał gęsty zarost i długie włosy spięte z tyłu w kitkę.
— Kurwa, Wiewiór, a może mnie po prostu denerwują żółtodzioby z fartem. Trafi taki jakimś cudem na mieszkanie starego psa, a potem lata po Krańcowie, chełpiąc się sprzętem, jakby już tu piąty rok kiblował — odszczeknął Pers, ignorując przez chwilę Dzikiego.
— To jak go coś zeżre, to sobie po nim sprzęt pozbierasz, a teraz powiedziałem, daj chłopakowi spokój — stwierdził ten nazwany Wiewiórem.
— Pozbieram albo nie, jeszcze mnie ktoś ubiegnie, może po prostu od razu sobie wezmę… — dodał, zerkając łapczywie w stronę Dzikiego.
— Pamiętaj o kodeksie, weterani nie kradną od siebie…
— Jaki z niego weteran? Widziałeś go kiedyś na oczy? — spytał, wskazując ręką na Dzikiego. — Czy ktokolwiek z was zna tego żółtodzioba? — ryknął, a pobliscy stojący tam ludzie spojrzeli na Dzikiego z ciekawością.
— Pers uspokój się, dwie minuty temu wszedł tam Wilk, jesteś pewien, że chcesz tu robić scenę? — zawołał zrezygnowany Wiewiór.
W tym jednak momencie do rozmowy wtrącił się Mike, który wyszedł właśnie ze wspólnoty w towarzystwie jakiegoś szpakowatego młodego chłopaka.
— Ty, Pers, lepiej zamknij mordę, bo po pierwsze mówisz do mojego przyjaciela, a po drugie to nawet nie wiesz, kim ten przyjaciel jest…
— Żółtkiem, któremu robisz za mamuśkę? — spytał ironicznie, choć widok Mike’a bez wątpienia ostudził jego zapał do bitki.
W tym momencie Mike uśmiechnął się pod nosem i nie pytając o zgodę, rozsunął Dzikiemu tornister na plecach, wyciągając z niego maskę delimera. Podniósł ją do góry jak relikwie, tak by wszyscy zebrani przed murem ją widzieli.
Pers wyglądał, jakby nagle stracił wszystkie kolory, nawet włosy zrobiły mu się jakby mniej rude.
— Zwykła spawalnicza — wysapał — mam uwierzyć że ten gnój zabił delimera? Może jeszcze sam?
— To popatrz sobie. — Mike rzucił mu maskę w ręce.
Stojący z tyłu Wiewiór zbliżył się i wyciągając Persowi czarny kawał stali z ręki, spojrzał na jego tył.
— Są ślady zniekształcenia, to naprawdę delimeroska — stwierdził, oddając maskę Dzikiemu. — Nie wiem, jakim cudem, ale gratuluję…
— DZIKI! — kobiecy głos przebił się przez tłum podnieconych rozmów, które wybuchły po słowach Wiewióra.
Dix biegła w ich stronę, wyprzedzając grupę defektowców. Dziki chciał ruszyć w jej stronę, ale nim zdążył dać krok do przodu, dziewczyna wparowała w niego, przewracając ich oboje na ziemię. Gdy próbował się podnieść, jej twarz przykleiła się do niego, obijając go dziesiątkami mokrych pocałunków. W końcu zetknęli się obydwoje ustami, zamierając przez chwilę. Dziki poczuł, jak zaraz rozpłynie się z radości.
Obserwujący ich ludzie zaczęli gwizdać i klaskać. Ktoś zawołał:
— Gorzko, gorzko!
Pers, który widział to wszystko, zrobił się już całkiem biały i o wiele mniejszy, bo jakimś cudem udało mu się skryć za połowę niższym Wiewiórem.
Dix oderwała się w końcu od niego.
— Dziki, mój Boże, ja nie wiem. Boże, jak ja się cieszę — zapiała, zalewając się łzami.
— Dobra, słuchajcie może wstaniecie i wejdziemy do środka, trochę się tłoczno zrobiło — zawołał z uśmiechem Mike, podnosząc ich z ziemi.
— Dziki, ja muszę wrócić na chwilę do wieży. Kiedy się dowiedziałam, ja prostu… Boże, Dziki nie odchodź nigdzie. — Dziewczyna podniosła się i ciągle odkręcała się w jego stronę, jakby się bała, że zniknie, po czym ruszyła do bazy defektu.
Towarzysząca jej grupa, która dopiero zdążyła przybiec na miejsce, zawróciła komicznie za swoją liderką.
— Będziemy w środku! — krzyknął za nią Mike. — Dobra, wchodzimy, koniec przedstawienia.
Dziki z żalem wszedł do środka. Każda komórka w jego ciele chciała, by pobiegł za Dix, ale to tylko chwila, ona zaraz wróci. Wszedł więc razem z Mike’m przez szparę między autobusami, a widok, który zobaczył, sprawił, że zaniemówił.
Wspólnota tętniła życiem, wszędzie chodziły małe grupy ludzi. Od weteranów w mundurach z bronią przewieszoną przez ramię, po zwykłych ubranych w codzienne ubrania nowo przybyłych. Na placu, gdzie kiedyś stały namioty, było teraz pełno osób handlujących różnymi przedmiotami, od gadżetów pokroju przenośnych gier i laptopów, po mundury i ręcznie robioną broń, jak włócznie z rurki i długie noże. Budynek baru, w którym kiedyś mieli sypialnię, wrócił teraz do swojej pierwotnej ,rozrywkowej formy. Przy stolikach ustawionych obok wejścia siedzieli ludzie popijający piwo z butelek, a młoda dziewczyna, która wyszła właśnie ze środka, niosła na tacy talerze z chipsami. Na schodach dworca, gdzie kiedyś była stołówka, siedzieli uzbrojeni mężczyźni debatujący nad czymś zawzięcie.
— Sporo się zmieniło… — stwierdził w końcu Dziki, gdy oderwał wzrok od jednego ze stoisk, gdzie jakiś wyjątkowo potężny mężczyzna próbował wcisnąć drugiemu samurajski miecz.
— Wspólnota się rozrosła… — stwierdził krótko Mike.
Dziki wyczuł jakiś smutek w jego głosie.
— Krzak dalej tym zarządza? — spytał.
— Zrezygnował, jakiś czas po tym, jak zniknąłeś — odpowiedział przyjaciel wyraźnie niezadowolony.
Dziki przystanął zszokowany.
— Jak to? Więc kto teraz tu panuje?
— Grupa, która nazywa się konglomeratem potrzebnych. Krzak zajmuje się teraz bezpieczeństwem wspólnoty, odpowiada za mury i strażników oraz jest moim pracodawcą — dodał na koniec z ironicznym uśmiechem, kwitnącym pod nosem. — Chodź, napijemy się — stwierdził Mike, wskazując ręką na ich dawną sypialnię.
Weszli do budynku baru. W ciasnym pomieszczeniu, które kiedyś pełne było karimat i śpiworów, z powrotem ustawiono drewniane stoliki. Wnętrze było zatłoczone, a w powietrzu unosił się zapach piwa i papierosów. Mike musiał wypatrzyć w panującym dookoła harmidrze wolny stolik, bo ruszył do przodu, lawirując między pijącymi. Gdy w końcu usiedli przy w rogu, zaraz pojawiła się przy nich młoda dziewczyna z włosami związanymi w ciasne kucyki, ubrana w krótką spódniczkę eksponującą jej długie nogi.
— Co wam przynieść, Mike? — spytała zalotnie, puszczając oczko w ich stronę.
— Dwa piwka, Zuziu i coś do przegryzienia. Chyba jesteś głodny, nie ? — spytał Mike.
Dziki pokręcił głową.
— Właściwie to nie bardzo. — Nie wiedząc czemu, od momentu powrotu ze strefy przygranicznej czuł się wyjątkowo wyspany i syty.
— W takim razie dwa piwa i chipsy — zarządził Mike, a kelnerka ruszyła w stronę lady.
— No mów, bo aż mnie ciekawość zżera — szepnął do Dzikiego, łapiąc się rękoma stołu, jakby opowieść o walce z delimerem miała go zwalić z nóg.
— Może poczekamy na Dix, nie chcę dwa razy zaczynać — stwierdził, spoglądając w oczekiwaniu na drzwi. — Myślisz, że nas tu znajdzie?
— Wszyscy wiedzą gdzie mnie szukać, prawda, Zuziu ? — zawołał Mike do zbliżającej się kelnerki.
— To chyba znaczy, że spędzasz tu za dużo czasu — zaśmiała się dziewczyna, odkładając na stół dwa kufle piwa i półmisek chipsów.
— Przychodzę tu tylko dla ciebie — stwierdził Mike, wpatrując się w dziewczynę jak w obrazek, ta uśmiechnęła się i falując krótką sukienką, ruszyła w stronę sąsiedniego stolika.
— Teksty na podryw pisze ci wydawnictwo Forever Alone? — zakpił Dziki, jednocześnie parodiując sposób, w jaki Mike gapił się na Zuzę.
— Ja nie rozumiem, dlaczego ona nie chce się ze mną umówić — stwierdził, zupełnie ignorując żart Dzikiego.
— W starym świecie powiedziałbym, że brakuje ci hajsu, ale w tym… Może masz za mały karabin? — Dziki parsknął śmiechem z własnego żartu, a Mike obrócił się ze sztucznie obrażoną miną.
— Szmalcu to mi akurat nie brakuje — stwierdził złośliwym głosem i zademonstrował portfel pełen jakichś kolorowych papierków.
— Co to jest? — spytał Dziki, wyciągając jeden z banknotów. — Zaraz, to przecież bilet kolejowy, tylko jakiś pobazgrany — stwierdził, przyglądając się popisanemu papierkowi, na którym ktoś odbił atramentową pieczęcią nominał 20.
— To są srebrne, nasza waluta — odpowiedział Mike, wyciągając Dzikiemu bilet z ręki, by schować go z powrotem w portfelu.
— Więc system każdemu wedle potrzeby już nie obowiązuje… — stwierdził, wspominając stary sposób dzielenia dóbr we wspólnocie.
— Proszę cię… — syknął Mike — wady tego dzielenia wychodziły jeszcze, kiedy była nas garstka. Wprowadzenie pieniędzy wyeliminowało pasożytowanie, teraz jeżeli chcesz jeść, musisz pracować. A ponieważ zajęć nie brakuje, nikt, kto mieszka we wspólnocie nie przymiera głodem. Poza tym łatwiej wymieniać towar za pieniądze niż przedmiot za przedmiot.
— To było do przewidzenia, nawet w armii daniela mają pieniądze. Nazywają się chyba talenty.
Mike złapał spory łyk piwa, prostując się na krześle, a Dziki rozejrzał się po barze. Miał wrażenie, że od kiedy weszli, zrobiło się jakoś ciszej. Sam również chwycił za kufel. Od momentu pojawienia się w nowym świecie nie miał okazji pić alkoholu. W otwartej wspólnocie bez murów pozbawianie się trzeźwego osądu byłoby samobójstwem. Tutaj wszyscy jednak musieli czuć się bezpiecznie, bo nikt nie wylewał za kołnierz. Krzywiąc się od gorzkiego dawno zapomnianego smaku spytał:
— Dobrze zrozumiałem, że Siwy jest częścią wspólnoty?
— Taa — odpowiedział Mike, odrywając się na chwilę od kufla. — Krzak przekonał go, że dołączenie będzie dla niego opłacalne. Teraz ma wysokie miejsce w konglomeracie. Jest bezpieczny za murami i znacznie więcej weteranów przychodzi tu handlować… Dla niego same plusy…
— A dla was? — spytał Dziki, obserwując Zuzię, która przyjmowała właśnie hojny napiwek, wsuwając go powoli między swoje wdzięki.
— Wbrew pozorom też sporo. Po pierwsze Siwy miał swoją przyboczną straż, która teraz wspomaga ochronę wspólnoty. Po drugie Różowy nie ma skrupułów, więc kiedy jakieś głosowanie przechodzi po jego myśli, to możesz być pewien, że to, co postanowiono, będzie zrealizowane. To sprawia, że rada ma prawdziwą władzę, a nie jest tylko na pokaz. — Mike złapał kolejny łyk piwa i kontynuował: — No i dalej, sporo starych klientów Siwego zaczęło odwiedzać wspólnotę i handlować tu towarem, a my zyskaliśmy dostęp do wielu przedmiotów, o które już naprawdę ciężko…
— Rozumiem. A co słychać u Mańka? — spytał, czując, że jego głos przepełnił jakiś dziwny żal.
— Pracuje dla Siwego — odpowiedział Mike podobnie grobowym głosem.
— Nie chciał zostać strażnikiem? Dziwne…
— Był przez jakiś czas. Ale po tym, co odwalił, pod murami jakoś nie leżało mi jego towarzystwo. Pewnej nocy na warcie poprztykaliśmy się trochę i finalnie złamałem mu kinola. Poleciał potem ze skargą do Krzaka i kazał wybierać on albo ja… No i pracuje dla Siwego.
— Zdziwił się, co ? — spytał Dziki retorycznie, z uśmiechem łapiąc kolejny łyk z kufla.
— Ciekawe, czy w łóżku wyrabia nadgodziny… — zaśmiał się obelżywie Mike, również przechylając piwo.
Dziki oderwał się na chwilę od słów przyjaciela, coś bowiem mocno go zaniepokoiło. Głośne rozmowy zmieniły się w szepty, a kilkunastu weteranów uważnie przyglądało się ich stolikowi. Dzikiego naszedł jakiś dziwny lęk, być może usłyszeli już o prezentacji spod bramy? Albo może wyglądał na łakomy kąsek i podobnie do Persona myśleli oni właśnie, jak pozbawić Dzikiego jego sprzętu. Nim jednak dał znać przyjacielowi, że coś jest nie tak, do wnętrza baru wszedł dawny lider wspólnoty Krzak, a tuż obok niego Dix.
Dziki wybałuszył oczy, widząc, że dziewczyna zrezygnowała ze swojego czerwonego kombinezonu, na rzecz zwyczajnych codziennych ubrań. Rozpuszczone czarne włosy w połączeniu z fioletowym sweterkiem i ciemnymi spodniami sprawiły, że niezwykłej urody Dix prezentowała się jeszcze lepiej. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy dziewczyna usiadła obok niego i pewnie położyła schowaną w czarną rękawiczkę dłoń na jego własnej.
— Kuźwa, nie mogłem uwierzyć, dopóki sam nie zobaczyłem — wyszeptał Krzak, nachylając się nad Dzikim i wyciągając rękę na przywitanie. — A myślałem, że w tym świecie cuda się nie zdarzają… — Dawny lider wspólnoty nie usiadł przy stole, rozejrzał się dookoła, a potem spojrzał karcąco w stronę Mike’a.
— Nie za swobodnie się czujesz? — spytał nagle.
— Daro mnie zastępuje… — zaczął tłumaczyć się Mike, ale Krzak zbliżył się bardziej i szepnął ponownie.
— Nie mówię o twojej pracy, ale o pokazie, który zrobiłeś pod bramą. Cała wspólnota aż huczy od plotek… Niepotrzebnie zwracasz uwagę na Dzikiego i do tego jeszcze zabierasz go potem w publiczne miejsce… — stwierdził Krzak, kręcąc głową.
— Ale o co ci chodzi, chciałem tylko przytrzeć nosa Persowi, bo rzucał się do Dzikiego pod bramą … — zaczął jeszcze raz Mike, nie siląc się nawet, by zachowywać się cicho.
— Mike! — syknął Krzak, by uciszyć rozmówcę. — Myśl czasem mniej prostolinijnie. Zdajesz sobie sprawę, że bycie znanym w tym świecie, to nic dobrego. Dziki przeszedł przez strefę głodu tylko dlatego, że Daniel go nie kojarzył i nie miał do niego osobistego awersu. A oprócz tego mało niezrównoważonych chodzi po tym mieście? Zabicie delimera przez pojedynczego człowieka to coś, co zaraz dołączy do Krańcowskich legend… Jeszcze się znajdzie jakiś zapaleniec, co stwierdzi, że jak odstrzeli Dzikiego, to tak, jakby sam zabił tego potwora.
Wysłuchując reprymendy Krzaka, Mike opuścił smętnie głowę nad kufel, a potem spojrzał się z poczuciem winy na Dzikiego. Chociaż on sam nie czuł jakiejś szczególnej złości na przyjaciela, tak naprawdę, gdyby nie słowa Krzaka, w życiu nie przyszłoby mu do głowy, że mógł znaleźć się przez to w tak dużym niebezpieczeństwie.
— Dobra, idziemy stąd, zrobiło się zbyt tłoczno — stwierdził Krzak i dał znak do wyjścia.
Podnieśli się więc i odprowadzeni ciekawskimi spojrzeniami, wyszli na zewnątrz. Krzak szedł na przodzie, prowadząc ich w stronę murów, Dix złapała oburącz dłoń Dzikiego i ściskała ją tak mocno, jakby bała się, że odleci jak balon. Mike szedł ostatni z opuszczoną głową, najwidoczniej dręczony poczuciem winy.
Zrobiło się już całkiem późno, większość handlujących zniknęła z ulic, a przed wyjściem ze wspólnoty ustawiła się kolejka weteranów z kwitkami w rękach. Krzak minął jednak te gromadę bokiem i skierował ich do budynku, który stanowił część murów.
Weszli do małego piętrowego domku z zamurowanymi oknami, w środku paliły się akumulatorowe lampy, które kiedyś oświetlały ich bazę w barze. Krzak, otwierając drzwi, zaprosił ich gestem do pokoju, który teraz służył za jego biuro. Układ pomieszczenia był bardzo podobny do tego z ich starego domu. Tak jak wcześniej stało tu ogromne drewniane biurko pełne notatek, a na ścianie wisiała mapa Krańcowa z oznaczonymi punktami.
Krzak zbliżył się w półmroku do ściany i uruchomił rozłożone w rogach lampy. Mdłe niebieskawe światło wypełniło pomieszczenie.
— Zamknij drzwi, Mike — polecił, a potem wskazał ręką drewniane krzesła stojące przed biurkiem. Sam usiadł na swoim skórzanym fotelu. — Tu możemy porozmawiać spokojnie — stwierdził, łącząc dłonie w daszek. — Chyba wszyscy umieramy z ciekawości, co się z tobą działo, Dziki …
— Dlaczego nie przyszedłeś do mnie? — wtrąciła się niespodziewanie Dix, dziewczyna spojrzała na niego pełna jakiegoś tłumionego wyrzutu. — Mogłam ci pomóc, defekt mógł ci pomóc. Razem dalibyśmy radę delimerowi…
— Nie, nie mogłem was narażać, ani ciebie, ani ich — przerwał jej Dziki. — Z tego samego powodu nie pozwoliłem Mike’owi zostać ze mną do końca, nie zniósłbym, gdyby coś wam się przeze mnie stało.
— Jesteś… taki… o Boże, po prostu brak mi słów — stwierdziła Dix, ściskając mocniej jego rękę. — Wiesz, że cię szukaliśmy? Przez cały tydzień po twoim zniknięciu bez wytchnienia, gdy nie znaleźliśmy żadnego śladu, ja myślałam że… — głos uwiązł dziewczynie w gardle, a jej oczy zaszkliły się.
Krzak wtrącił się, żeby powstrzymać ją od całkowitego rozklejenia:
— Ledwo przekonałem ją, żeby nie zrobiła czystki we wspólnocie. Chciała, żebym wydał wszystkich, którzy odmówili udzielenia ci pomocy…
Dziki spojrzał na Dix, a dziewczyna uśmiechnęła się niepewnie, chociaż jej oczy ciągle były pełne łez.
— Dlaczego oddałeś władzę? — spytał Dziki, jednocześnie obejmując Dix ręką.
— Jaką władzę, Dziki? — spytał Krzak ironicznie. — Ja nie miałem tutaj żadnej władzy, a twój przykład był na to dostatecznym dowodem. Chciałem ci pomóc i chciałem to zrobić za wszelką cenę. Zasługiwałeś na to bardziej niż dziewięćdziesiąt procent ludzi, których spotkałem, a mimo to nie potrafiłem ich przekonać ani zmusić... — stwierdził z żalem. — To nie jest tak, że całkiem zrezygnowałem z kontroli. Mam swoje miejsce w konglomeracie, głosuję i wypowiadam się w ważnych sprawach. I chociaż nie zawsze decyzje większości zgadzają się z moimi, to jednak ludzie tacy jak Siwy zapewniają realizowanie tego, co postanowimy. To po prostu mniejsze zło. Gdyby nie decyzja o ściągnięciu tu przydatnych, to wspólnotę przejęliby krzykacze pokroju Ostrego.
— Kto jeszcze jest w tym konglomeracie?
Krzak podrapał się po bródce.
— Większość pseudonimów nic ci nie powie, są to po prostu ludzie niezastąpieni ze względu na wiedzę, umiejętności bądź zasoby. Dla przykładu Ząbek to jedyna namiastka lekarza, jaką tu mamy. Przed błyskiem był na czwartym roku studiów medycznych, więc jako jedyny ma realne pojęcie o lekach i chorobach, dlatego ma miejsce w konglomeracie.
— Rozumiem — odparł Dziki. System oparty na rządzeniu elit intelektualnych był czymś, co mógł zaakceptować…
— Dziki — zawołał Krzak, wyrywając go z zamyślenia — wiem, że też masz sporo pytań, ale zdajesz sobie sprawę, że my również umieramy z ciekawości. Jakim cudem wróciłeś do nas? Jeżeli nie masz powodów, dla których chciałbyś to zataić, to czy mógłbyś podzielić się z nami swoją historią? Jedyne co wiemy, to to, że Mike skierował cię do swojego mieszkania, po tym jak się rozdzieliliście...
— Nie mam nic do ukrycia, chociaż spora część tej historii może wam się wydać naprawdę dziwna… — wtrącił Dziki.
Po tych słowach Dix odsunęła się, ustawiając krzesło tak, by mogła obserwować Dzikiego. Krzak nachylił się w skupieniu, nawet Mike wyszedł z cienia, opierając się o biurko. Dziki wziął więc głęboki oddech i zamilkł na chwilę, by poukładać sobie wspomnienia w głowie.
Zaczął od swojego pobytu w domu Mike’a, o wątpliwościach, które go targały i niepewności, czy to, co spotkali w aptece naprawdę było delimerem. Po tym opowiedział o nadejściu niewykształconego i spotkaniu z tajemniczym weteranem, który zaoferował mu pomoc. Skupił się chwilę, wspominając dziwne zachowanie swojego nowego towarzysza oraz jego doskonałą znajomość miasta. A po tym dalej o męczarniach, jakie przeżywał w podróży, o wiecznym niedosypianiu i załamaniu, jakie przeżył w drugim tygodniu.
Wszyscy wsłuchiwali się w opowieść z takim skupieniem, że Dziki miał wrażenie, iż zapominają o oddychaniu. Dix zasłoniła sobie usta rękami, Krzak zamarł praktycznie bez ruchu za biurkiem, nawet Mike nic nie wtrącał, ani o nic nie pytał. Dopiero gdy historia doszła do lasu ludzi, słuchacze nie wytrzymali.
Dix pokręciła głową, przechylając się na krześle, a Mike wydusił z siebie:
— Chyba tego nie zrobiłeś?
— Wtedy wydawało mi się to jedynym wyjściem, ale słuchajcie dalej, bo to co tam zobaczyłem, to dopiero kosmos. — Dziki kontynuował, opowiadając o tym jak defekt pokrył jego ciało, o wrażeniu odczulenia, jakie niosło to za sobą. Wspomniał o spotkaniu ze Smutnym i o tym, jak dziwny był świat przygraniczny. Po tym opowiedział o swojej walce z delimerem, o tym, jak ściągnął mu maskę i stwierdził, że była ona jego twarzą. W trakcie historii wyciągnął czarną osłonę z plecaka i położył ją na biurko, Dix spojrzała się na nią przerażona, ale Krzak wziął ją w ręce i oglądał przez resztę opowieści. — …a potem… sam nie wiem, musiałem dochodzić do siebie pod okiem Smutnego, ale tego nie jestem pewien, bo byłem nieprzytomny. Ocknąłem się już, będąc po tej stronie z maską delimera i wiadomością do przekazania weteranowi.
Gdy Dziki skończył, nikt jeszcze długo się nie odezwał. Mike wpatrywał się zszokowany w przestrzeń, Dix wyraźnie zamyśliła się nad czymś, a Krzak odłożył w końcu maskę i spojrzał w stronę zamurowanego okna.
— Słyszałem kiedyś o weteranie, na którego wołali Smutny, ale co się z nim stało? Jakim cudem przebywał po tamtej stronie i jaki miał interes do twojego wybawcy, tego nie wiem. Cała ta historia niesie ze sobą coś interesującego, ta strefa przygraniczna… Jak odbicie naszego świata… Może powinniśmy skontaktować się z Kubą? Co myślisz Dix?
Dziewczyna, słysząc swoje imię, wyrwała się z zamyślenia.
— Co? A z Kubą, wiesz, czemu nie. Chociaż nie wiem, czy interesuje go jeszcze szukanie odpowiedzi na ten bajzel…
Słysząc o Kubie Dzikiemu przypomniało się, że jest jeszcze jedna ważna osoba, która nie wie, że wrócił.
— Krzaku, czy macie jakiś sposób, żeby skontaktować się z autobusem do wolności i przekazać, że żyję? — spytał, myśląc o obietnicy, którą złożył kiedyś Oli.
— Mamy radiostację, myślę, że to nie będzie problem. Chociaż wolałbym nie puszczać tego w eter, nie wiadomo kto jeszcze słucha. Poproszę po prostu, żeby przyjechali jak najszybciej. Wspólnota ma z nimi dobry kontakt… Pozostaje teraz jeszcze jedno pytanie. Co zrobisz dalej, Dziki ? — spytał Krzak, wpatrując się w niego badawczo.
Nim jednak zdążył coś powiedzieć, do rozmowy wtrącił się Mike:
— Jak to co? Dziki jest częścią wspólnoty, pomagał budować ten mur. Miejsce tutaj należy mu się jak psu buda — stwierdził buntowniczo.
— Dzięki Mike, ale sam nie wiem jeszcze co zrobię, potrzebuję chwilę na przemyślenie…
— To może dołączysz do defektu? — spytała niepewnie Dix.
Dziki spojrzał z niedowierzaniem w stronę dziewczyny. Przez cały czas, gdy był jeszcze we wspólnocie, Dix twierdziła, że samo przebywanie w ich towarzystwie naraża go na zarażenie, co więc się zmieniło ?
— Ale jak to? — spytał.
— Mamy już potwierdzenie, że defekt nie przenosi się przez ludzi… Wspólnota wszystkich swoich złodziei i tym podobnych szubrawców wysyła do nas jako robotników. Wielu z nich przebywa z nami już bardzo długo i żaden nie zachorował… Zresztą już od dawna podejrzewałam, że to kwestia błędów — wyjaśniła dziewczyna.
— Wiesz, że zawsze tego chciałem, teraz z tym nowym sprzętem i doświadczeniem mogę być dla was o wiele bardziej pomocny… — stwierdził, czując, że ten dzień staje się coraz lepszy.
— Ale Dziki… — zaczął Mike.
Dziki jednak przerwał mu w pół zdania:
— Chłopie, nie odchodzę daleko, do wieży jest o rzut kamieniem. Obiecuję wpaść na piwo w każdej wolej chwili — zaśmiał się, a przyjaciel po tych słowach pokiwał głową i klepnął go w plecy.
— No dobra, przekonałeś mnie, Dix dobrze się tobą zajmie — stwierdził Mike.
— A co z weteranem? Pójdziesz się z nim spotkać? — spytał Krzak, wtrącając się w rozmowę.
— Tak. Muszę mu podziękować no i obiecałem Smutnemu przekazać wiadomość…
Krzak oparł się przez chwilę o własne ręce.
— Słuchaj, Dziki, mam do ciebie prośbę, spróbuj przekonać tego weterana, żeby przyszedł do wspólnoty. Powiedz, że zagwarantuję mu bezpieczeństwo i dam wszystko, czego zażąda, naprawdę chciałbym móc z nim porozmawiać. Ten człowiek posiada niebagatelną wiedzę…
Dix spojrzała w stronę Krzaka z jakąś dziwną miną, choć Dziki nie był w stanie jej rozgryźć.
— Zastanawiam się, czy wszystkich, którzy przechodzą przez granicę spotyka to samo… — wtrącił niespodziewanie Mike.
Dix i Krzak spojrzeli na niego momentalnie.
— No, bo wiecie, sporo osób jednak nie wróciło… Myślicie, że tam zginęli? Albo znaleźli wyjście z tego bajzlu?
Dziki zamyślił się przez chwilę, do głowy przyszły mu słowa wypowiedziane przez Smutnego. „Bo chcieli iść dalej, to poszli, taki był ich wybór”.
— Mam wrażenie, że możliwość powrotu zależy od tego, w jakim celu przeszedłeś przez granicę… — stwierdził nagle. — Gdy rozmawiałem ze Smutnym, powiedział, że nie będę mógł wyjść, dopóki nie rozprawię się z delimerem…
— Może kłamał, żeby zmusić cię do walki z nim — stwierdził Krzak.
— Zależało mu na tym, żebym się wydostał i przekazał wiadomość weteranowi, myślę że gdyby było inne wyjście, to nie ryzykowałby mojej śmierci. Raczej nie miał intencji, by pomóc mi z delimerem.
— Przynajmniej mamy już jakiś sposób, gdyby któreś z nas zostało dotknięte — powiedział Mike wyraźnie zadowolony.
— Nie masz gwarancji, że ci się uda. Dziki wykazał się sporą pomysłowością, no i na koniec dostał jednak sporą pomoc. Walka z delimerem nawet w tamtym świecie to prawie samobójstwo — powiedział Krzak, prostując się na krześle.
— Dziki, chyba będziemy się zbierać, było już ciemno, jak szliśmy tutaj. A pod murami nie jest zbyt bezpiecznie — stwierdziła nagle Dix.
— Odprowadzimy was do bramy — zarządził Mike.
— To dobry pomysł, ciekawscy mogą czekać na Dzikiego przed wejściem — stwierdził Krzak, podnosząc się z miejsca i zabierając strzelbę spod biurka.
Opuszczając mury wspólnoty, Dziki przekonał się, jak trafne było spostrzeżenie Krzaka. Gdy tylko wyszli spomiędzy autobusów, służących za bramę, gromada weteranów siedzących przy małych ogniskach oświetliła latarkami wejście. Kilku podniosło się nawet, wyraźnie przyglądając się Dzikiemu, ale widok dodatkowych osób otaczających go ostudził ich zapędy bez względu na to, jakie by one nie były.
Rozstając się z Mikiem i Krzakiem minęli obozowisko powstałe przy murze wspólnoty i ruszyli główną drogą w stronę wieży.
— Mam nadzieję, że nie będziesz żałował swojej decyzji — stwierdziła nagle Dix, chyba odruchowo ściskając mocniej jego rękę.
— Dlaczego miałbym żałować? Dobrze wiesz, że od nocy Latarni nie pragnąłem niczego bardziej. Wcześniej miałem jeszcze trochę wątpliwości ze względu na Mike’a i wspólnotę. Ale to miejsce dobrze radzi sobie beze mnie — odpowiedział.
Nie dodał jedynie, że żal, który odczuwał do wielu ze swoich dawnych kompanów również był ważnym czynnikiem utwierdzającym go w tej decyzji.
Dix uśmiechnęła się, a on poczuł, że naprawdę kocha, gdy to robi.
Przechodzili właśnie na wysokości magazynów kolejowych, był to najciemniejszy punkt na ich drodze. Światło dobiegające ze wspólnoty już tu nie sięgało, a to emitowane z wieży zaczynało się parę metrów dalej. Dziki pomyślał, że gdyby ktoś miał ich zaatakować, to wybrałby właśnie to miejsce. Prawie zaklął więc w myślach, gdy z otaczającego ich mroku wyłoniło się kilka postaci, odcinając im drogę. Dix westchnęła cicho, łapiąc za pistolet schowany w kaburze pod swetrem, a Dziki zsunął kbks z ramienia i bez ceregieli wycelował w grupę.
— Spokojnie, nie ma sensu robić zamieszania. Chcieliśmy tylko chwilę pogadać z zabójcą delimerów — zakpił jeden z przysłoniętych ciemnością mężczyzn.
— Nie ma tutaj żadnego zabójcy, jestem Dix z defektu i jeżeli naprawdę nie chcecie kłopotów, to radzę wam zejść z drogi — zawołała dziewczyna nienawistnym głosem.
— Tak? A mnie się jednak wydaje, że ten z kbk-sem ma w plecaku maskę delimera — zawołał znany Dzikiemu głos Persa.
— No i widzisz, po co było kłamać, naprawdę wolelibyśmy rozwiązać to grzecznie — stwierdził ten sam męski głos, co na początku.
— A ja bym wolał, żeby weterani z szacunkiem odnosili się do zasad — wtrącił jakiś obcy mężczyzna za ich plecami.
Dziki obrócił się odruchowo i zobaczył, jak jakiś wysoki, wyglądający na gogusia chłopak wyłania się za nimi z ciemności, świecąc latarką przyczepioną do czoła. Po chwili konsternacji rozpoznał w nim jednego z ludzi stojących w kolejce, gdy przybył do wspólnoty.
— Miło cię widzieć, Wilku — stwierdziła Dix, zupełnie ignorując zgromadzoną grupę. — Pracowita noc?
— Niestety, ale jak się musi pilnować porządku, to się nie sypia zbyt dobrze — stwierdził dopiero co przybyły chłopak, kłaniając się lekko w stronę Dix. — Słyszałem o zamieszaniu przed bramą i miałem przeczucie, że ktoś może dziś w nocy zapomnieć o dobrych manierach…
Dziki nie wiedział czemu, ale poczuł, że banda stojąca przed nimi straciła nagle na pewności siebie. Kilka osób cofnęło się do tyłu, a paru weteranów rozejrzało się panicznie, jakby szukali drogi ucieczki.
— Mamy przesrane — zawołał ktoś z tłumu, obserwując jak mężczyzna nazwany Wilkiem stanął przed nimi, składając ręce na piersi.
— Dobra, słuchajcie, jest już późno, słabo widzę wasze twarze i obiecuję, że jak stąd teraz odejdziecie, to ich nie zapamiętam… Oprócz ciebie Pers, za długo już toleruję twoje wybryki i dzisiaj spotka cię kara… No więc jak będzie ? — zapytał Wilk zupełnie spokojnym, a nawet nieco znudzonym głosem.
Kilka ze stojących w ciemności postaci obróciło się już gotowych do ucieczki, ale będący na przodzie Pers zbliżył się do Wilka. Ponieważ byli podobnego wzrostu, niemal zetknęli się czołami.
— A co mi kurwa zrobisz? Zabijesz mnie? Niektórzy już mają serdecznie dość tego twojego szeryfowania, kto ci w ogóle dał prawo ustalania zasad i rządzenia weteranami, hę? — ryknął, prawie opluwając przy tym chłopaka.
— Pers uspokój się, bo ta suka wystrzela nas jak kaczki... — zawołał jeden z towarzyszy, łapiąc go za ramię.
— Masz szczęście, że Szara tego nie widziała, bo rzeczywiście byłbyś już martwy — zaśmiał się Wilk.
Pers odepchnął towarzysza, chwytając zręcznie za pistolet, a kolejne wydarzenia potoczyły się już w jednej sekundzie. Dziki usłyszał świst, jakby nagle dostał w uszach ciśnienia, a gdy dłoń Persa unosiła pistolet w górę… w pewnym momencie po prostu eksplodowała. Broń upadła z hukiem na ziemię, a mężczyzna spojrzał zszokowany na to, co zostało mu z ręki. Nie miał większości śródręcza, a z palców ostał się tylko kciuk i paluszek wiszący na kawałku skóry.
— AAAAAAAAA — Pers ryknął z bólu, upadając na kolana.
Kilku mężczyzn za nim rzuciło się do ucieczki. Jedynie stojący najbliżej Wilka spróbował szczęścia i szybkim ruchem, dobywając noża, spróbował dźgnąć go, wyraźnie celując w szyję. Wilk jednak chwycił go za rękę i przerzucając go przez plecy, rozbroił bez najmniejszego trudu.
— Doradziłbym ci raczej pozbierać kolegę, zamiast próbować kolejnych głupot — stwierdził Wilk ciągle spokojnym głosem.
Leżący na ziemi mężczyzna przytaknął nerwowo i po podniesieniu zebrał Persa z kolan. Po chwili obydwaj zniknęli w ciemności.
— Poradzilibyśmy sobie, mimo wszystko dziękuję za interwencję, ale skąd w ogóle się tutaj wziąłeś? — spytała Dix.
— Wiem, że byście sobie poradzili, ale wtedy paru by zginęło. Jak się rozkręcisz, masz problem z kontrolą liderko defektu — stwierdził Wilk, kłaniając się w stronę Dix. — Po za tym już od dawna polowałem na Persa. Chociaż nie miałem żadnego dowodu, krążyły pogłoski, że wystawił kilka osób na śmierć, żeby potem zabrać im sprzęt… Dlatego od dłuższego czasu kręciłem się w jego pobliżu.— dodał z uśmiechem, po czym obrócił się w stronę Dzikiego.
— Przepraszam cię za to żałosne przedstawienie, niektórzy myślą że status weterana daje im jakieś przyzwolenie na robienie tego, co im się żywnie podoba…
Z ciemności wyłoniła się kolejna postać, przerywając swoim nadejściem wypowiedź mężczyzny. Tym razem była to bardzo wysoka szczupła kobieta o jasnych, prawie białych włosach. Na plecach miała przewieszony karabin bardzo podobny do tego, który miał teraz Dziki, z tym że dłuższy i wyposażony w lunetę. Kobieta przyjrzała się im uważnie, a potem wykonała jakieś dziwne gesty rękami.
— Szara was wita — stwierdził Wilk, przyglądając się dłoniom towarzyszki, które poruszały się w ciemności.
— Mówi też, że bez czerwonego kombinezonu ledwo cię poznała Dix i że do twarzy ci we fiolecie… — stwierdził mężczyzna.
Dix skinęła niepewnie głową w stronę blondwłosej.
Dziki domyślił się, że Szara musiała być niema, a te dziwne ruchy były po prostu językiem migowym. W pewnym momencie oczy kobiety skupiły się na nim, wykonała kolejny dziwny zawijas rękoma.
— Tak, to powód całego poruszenia. Szara nie jest w stanie uwierzyć, że ktoś samotnie mógł pokonać delimera. — Dodał Wilk teatralnym szeptem w stronę Dzikiego.
W pewnym momencie blondwłosa kobieta nachyliła się nad nim, przyglądając mu się uważnie. Nagle jej oczy rozszerzyły się gwałtownie. Jej ręce zawirowały w powietrzu w jakimś dziwnym tańcu.
Wilk przyglądając się ruchom kobiety, wyraźnie zmarszczył brwi, po czym spojrzał się na Dzikiego.
— Szara mówi, że ty i Mike zrobiliście kiedyś coś bardzo złego…
Dziki wstrzymał przerażony powietrze, a Wilk obserwował go badawczo.
— Na twoje szczęście człowiek, którego to spotkało, nie cieszył się zbyt dobrą opinią i bez wątpienia zasłużył na karę… W innym wypadku rozmawialibyśmy w trochę innych okolicznościach… W każdym razie Dziki radzę ci skorzystać z towarzystwa tak zacnej weteranki i dowiedzieć się od niej, czym jest kod weterana… Nie chciałbym, żebyśmy kiedyś spotkali się jako wrogowie… — Szara zmierzyła Dzikiego krytycznie, a Wilk obrócił się.
— Dobra, będziemy uciekać. Moja przyjaciółka jest już zmęczona. Pilnujcie się — zawołał na koniec, a kobieta skinęła im głową na pożegnanie.
Po chwili obydwoje ruszyli w stronę obozowiska pod murami.
— Kim oni byli? — spytał Dziki, gdy tylko tajemnicze postacie się oddaliły.
— Taka para weteranów, bardzo niezwykli. Starają się wprowadzać trochę porządku w ten burdel między starymi mieszkańcami Krańcowa. A ty przeskrobałeś coś? — spytała Dix, obserwując Dzikiego badawczo.
— Stare dzieje… — odpowiedział Dziki, jakby to była już dawno zapomniana sprawa, nie mniej serce ciągle miał przy gardle. — To czym jest ten kod? — spytał, by zmienić temat.
— To taka obietnica. Gdy powstała armia daniela i istniało realne zagrożenie, że rozleje się po Krańcowie, Wilk zebrał weteranów i wymusił na nich przyrzeczenie, że gdyby tak się stało, wszyscy połączą siły, by z nim walczyć…
— No to zrozumiałe, ale w jaki sposób to odnosi się do innych rzeczy, na przykład do Persa?
— Cóż, po dość entuzjastycznym przyjęciu pierwszego z pomysłów Wilk próbował jeszcze wpleść w to ogólne zasady moralne. Weterani nie kradną od siebie, weterani pomagają sobie wzajemnie, weterani nie walczą ze sobą… — wyrecytowała Dix. — Oczywiście druga część kodu spotkała się już z pomrukami niechęci. Jak w życiu, jedni czerpią satysfakcję z przestrzegania zasad, inni z ich łamania… Tak, czy inaczej, jeżeli otwarcie będziesz bydlakiem przyjdzie zły Wilk i cię zje.
— A ten strzał? Na pewno użyła snajperki, ale przecież huk powinno być słychać z daleka, kolejny błąd? — dopytywał dalej.
— Tak jakby, Szara jest głucha i jakimś cudem potrafi wygłuszać też inne dźwięki, na przykład wystrzał z broni. To na pewno jakiś błąd, ale niespotykany, bo powiązany bezpośrednio z nią… — stwierdziła dziewczyna, sama zagłębiając się we własnych myślach.
Po kilku minutach drogi zbliżyli się do barykady pod wieżą.
— To ja, Sven! — zawołała Dix do stojącego na warcie defektowca.
Dziki zauważył już że dziewczyna potrafi odróżnić każdego ze swoich ludzi po posturze i sposobie poruszania się.
— Witaj, szefowo, martwiliśmy się. Czyżbyśmy mieli gości? — spytał, schodząc z barykady, by się przywitać.
— Nie do końca gości, raczej nowego członka — stwierdziła, łapiąc Dzikiego za plecy.
— O, współczuję… — stwierdził smętnie Sven, wyciągając rękę na powitanie.
— To nie tak. Dziki jest tu z własnej woli, nie jest chory — zawołała radośnie, a Sven spojrzał w twarz Dzikiego.
— Dziki, ale chyba nie ten DZIKI? — spytał, jakby sam nie wierzył własnym oczom.
— No, dokładnie ten — zaśmiała się Dix, otwierając wejście do wieży. — Wygląda na to, że czeka cię jeszcze jedna opowieść, bo chłopaki nie dadzą ci spokoju — stwierdziła zadowolona, wpychając go do środka.
W starym świecie nie miał nigdy okazji zwiedzić tego miejsca. Mimo że sam budynek był bardzo charakterystyczny i stanowił niemal nieoficjalny symbol miasta, to jednak uważany był po prostu za nieużytkową ruinę. Dziki był niemal pewien, że jego obecny wygląd nie ma nic wspólnego z tym, co znajdowało się tu w starym świecie. Ogromne przestrzenie wewnątrz zostały teraz zaadaptowane do czegoś, co przypominało koszary. Na okrągłym parterze dookoła ścian ułożone były metalowe piętrowe łóżka, przy każdym z nich stała mała skrzynia na rzeczy osobiste. Ubrani w czerwone stroje mężczyźni i, o dziwo, kilka kobiet zajmowali się swoimi sprawami. Niektórzy czytali książki, jakaś grupa siedziała przy małym stoliku, grając zawzięcie w karty. Jakiś defektowiec rozkładał swoją broń na pryczy i czyścił jej elementy.
— Hej, zobaczcie kto wrócił z martwych — zawołała Dix z progu.
Kilka postaci w czerwonych strojach obróciło się w stronę Dzikiego. Ci nowi na pewno go nie poznali, ale jeden z defektowców, który musiał być tu wcześniej, zbliżył się, mówiąc:
— Nie wierzę własnym oczom…
Dziki zastanowił się przez chwilę, bo głos wydał mu się znajomy.
— Eee… Rengo, tak? — spytał niepewnie, wyciągając dłoń na powitanie.
— Zgadza się, ale jakim cudem, przecież ty byłeś dotknięty…. Delimer… Jakim cudem…
Słysząc nazwę niewykształconego, znacznie więcej defektowców zbiegło się pod drzwi.
— Eee… to długa historia — stwierdził niepewnie Dziki, nie wiedząc, czy Dix na pewno chce, by ją opowiadał. Dziewczyna jednak podała mu piwo w butelce, które wyjęła z jednej ze skrzyń.
— Chętnie posłucham jeszcze raz — stwierdziła. — W defekcie nie mamy przed sobą tajemnic.
Dziki ośmielony nieco zachowaniem dziewczyny zaczął jeszcze raz swoją opowieść, popijając piwo. Po skończonej historii musiał odpowiedzieć jeszcze na całą masę pytań, a członkowie defektu raz za razem dbali, by butelka w jego ręce zawsze była pełna. Gdy Dziki poczuł już, że nie da więcej rady, Dix zabrała go na górę.
Idąc po spiralnych schodach, natrafiali na kolejne okrągłe piętra zaadaptowane do różnych użytkowych pomieszczeń. Pierwsza była spiżarnia, głównie pełna alkoholu i puszek z rybami. Następne piętro było czymś w rodzaju ambulatorium, stały tam kozetki i parawany oraz pułki z medykamentami. Idąc po okrągłych schodach, Dziki poczuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie.
— Boże, ile oni mogą wypić — stwierdził, czując, że ledwo jest w stanie skupić wzrok w jednym punkcie.
— Oni cię trochę wrobili — zaśmiała się Dix. — Alkohol nie działa na nich, jak na ciebie, defektowcy się nie upijają. Piją alkohol, bo to jedna z niewielu rzeczy, której smak jeszcze czują — wyjaśniła.
Pokój Dix znajdował się na ostatnim piętrze. Dziki miał wrażenie, że szli do niego ładnych kilka minut. Pomieszczenie było okrągłe jak poprzednie, z tym że dużo mniejsze (wieża zwężała się u szczytu). Dziki rozejrzał się po wnętrzu, pokój nie był zbyt okazały. Na pewno nikt obcy nie pomyślałby, że mieszka tu lider czegokolwiek. Stało tu tylko jedno proste łóżko, małe biurko wypełnione książkami i szafa na ubrania. Dix stanęła przy niej i zaczęła się przebierać, a Dziki rzucił się na materac, czując że opuszczają go siły. Niepity od dawna alkohol zadziałał na niego ze zdwojoną mocą. Próbując okiełznać zawroty głowy, kątem oka spojrzał na plecy dziewczyny, były pełne tych samych dziwnych plam, które widział wcześniej. Dix założyła na siebie czarny za duży T-shirt i położyła się na łóżku obok Dzikiego.
— Dobrze, że jesteś z powrotem… — wyszeptała, tuląc się do niego.
— Też się cieszę — odpowiedział, całując ją w czoło.

Comments