top of page

Rozdział III - Mike

Pierwszy tydzień w nowym świecie minął Dzikiemu tak szybko, że miał wrażenie, iż dni tutaj muszą być w jakiś sposób krótsze.

Pomimo usilnych starań i spędzania każdej wolnej sekundy na słuchaniu rad i nauk Prima, wciąż nie mógł myśleć spokojnie o zbliżającej się chwili, w której będzie musiał opuścić autobus.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że zdążył już się przyzwyczaić do tego dziwnego koczowniczego trybu życia, jaki prowadzili autobusiarze. Miał również wrażenie, że zżył się już nieco z nimi, a zwłaszcza z Oli, która była typem osoby, jakiej po prostu nie sposób było nie polubić. Tym bardziej smutny był dla niego moment, gdy Primo i kierowca autobusu Janek przyszli do niego, mówiąc, że już czas, aby podjął decyzję, gdzie chce się udać.

Swój ostatni dzień podróży postanowił spędzić na odpocznku, rozsiadł się wygodnie na jednym z siedzeń i oparłszy głowę o szybę, obserwował powoli mijającą drogę.

Mimo że starał się zachować spokój, wyrywkowe nauki Prima ciągle bombardowały mu głowę.

— Trzymaj się z dala od bloków, nie dasz rady uciec, jak niewykształceni odetną cię na klatce… Szukaj wody, gdzie się da, tu naprawdę można umrzeć z pragnienia... Nie walcz z niczym, co nie jest człowiekiem, niektórzy niewykształceni wyglądają na kruchych, a tak naprawdę potrafią rozrywać na strzępy…

Każde kolejne zdanie tego typu zatrzymywało na chwilę jego serce i sprawiało, że przez całe ciało przelewała się fala strachu. „I jak ja do cholery mam dać radę…” — westchnął w duchu.

Z błądzących po głowie myśli wyrwał go widok Oli, dziewczyna szła niepewnie w jego stronę, zaciskając nerwowo pięści. Gdy przyjrzał jej się uważnie, dostrzegł, że mruży oczy, jakby chciała powstrzymać się od płaczu. Czując jego spojrzenie, dziewczyna zatrzymała się na chwilę, a potem przesadnie ciężkim krokiem ruszyła prosto na niego i z impetem padła na boczne siedzenie, opierając swoją głowę o jego tors.

— Jakoś to będzie, Dziki, nie mówię, że będzie dobrze, ale na pewno będzie jakoś — wyrecytowała dziwnym, przyśpieszonym głosem, jakby się bała, że nie zdąży powiedzieć wszystkiego, zanim się rozklei.

Dziki się zaśmiał. Za każdym razem, kiedy ktoś w autobusie miał złą chwilę albo moment załamania, Oli zaraz zjawiała się przy nim, po czym dwoiła się i troiła, by poprawić mu humor. Z drugiej strony on sam znalazł się w sytuacji, w której naprawdę nie było nic realnego, co mogłoby poprawić mu nastrój. Musiała o tym wiedzieć również Oli, bo unikała go prawie przez cały dzień, co w połączeniu z faktem, że większość czasu spędzali zamknięci w autobusie, było wręcz niewyobrażalną umiejętnością. W każdym razie Dziki był pewien, że dziś, gdy się nie widzieli przez cały czas, myślała, co by powiedzieć, aby jakoś złagodzić ból tego przykrego rozstania. Choć oczywiście ta dziwna wypowiedziana przez nią sentencja nie niosła w sobie zbyt wiele pokrzepienia, to jednak sam fakt, że Oli tak się starała, mimowolnie poprawił mu humor.

— Nie powinnaś się tak przejmować, w końcu znamy się dopiero tydzień — powiedział, odchylając się, by spojrzeć jej w twarz. Naprawdę nie chciał, by tak miła dziewczyna zadręczała się przez coś na co i tak nie miała wpływu. Oli zrobiła jednak obrażoną minę i krzyknęła na niego, obracając się w złości:

— Głupek! Jeżeli potrafisz nie przejmować się losem drugiego człowieka, to jesteś głupek… i dupek…

Dziki zaśmiał się po raz drugi.

— Przejmuję się tym, żebyś się nie zamartwiała. Będzie mi tam jeszcze ciężej, wiedząc, że się martwisz — stwierdził, kładąc jej rękę na plecach.

Oli przestała się dąsać i usiadła normalnie, opierając głowę o ramię Dzikiego. Jechali tak przez dłuższy czas w milczeniu, więc miał chwilę, by spojrzeć przez okno i zobaczyć gdzie są.

Autobus wyjeżdżał powoli na obrzeża miasta, budynki były tutaj dużo rzadziej rozmieszczone i nie wydawały się być tak zdewastowane jak te, które Dziki widział w centrum. Stacja kolejowa, a więc i wspólnota, do której zmierzał, była zaledwie parę minut drogi stąd. Jego czas w autobusie kończył się nieubłaganie.

— A więc wspólnota — stwierdziła Oli, również rozpoznając dokąd jadą.

— Tak, mówił mi o niej Kuba… Myślę, że nie wysłałby mnie w jakieś złe miejsce — stwierdził, chcąc uspokoić zarówno siebie, jak i Oli.

— Hm… a jeżeli tam nie wypali? To znaczy, myślę, że wypali, naprawdę… Ale co, jeśli jednak nie? — spytała dziewczyna, kręcąc nerwowego młynka kciukami.

— To pójdę do domu… do swojego domu. Myślę, że tam będę się czuł najpewniej — odpowiedział. Myśl o powrocie do siebie wydawała mu się najbardziej logiczna.

— Większość próbuje wrócić do domu — stwierdziła dziewczyna wyraźnie przygnębiona — ja też próbowałam...

Dzikiemu zrobiło się nagle strasznie głupio. Przez cały czas jego pobytu w autobusie Oli skakała dookoła niego, a jemu nie przyszło do głowy, by spytać się o jej historię… rodzinę… Co spotkało ją w tym świecie? Jak trafiła do autobusu? Teraz było jednak za późno.

— Obiecaj mi coś, Dziki — powiedziała do niego prawie błagalnie — nie daj się zabić, ja naprawdę szybko przywiązuję się do ludzi i naprawdę źle znoszę wieść o ich…

Nie dokończyła jednak zdania, tylko przełknęła mocno ślinę i złapała głęboki oddech, mówiąc już całkiem innym tonem.

— Jeżeli nie dasz rady, jeżeli będziesz głodował, jeżeli będziesz czuł, że nie możesz dłużej, znajdź autobus, znajdź nas. Nawet jeżeli nie pozwolą ci zostać, ja… Pójdę z tobą i pomogę ci… Wiem, że wydaję się słaba, ale znam ten świat i pomogę ci.

— Obiecuję — powiedział Dziki, przyrzekając sobie w duchu, że nawet gdyby miał umrzeć, nie wróciłby i nie naraził Oli na niebezpieczeństwo.

Autobus zakręcił właśnie na rondzie i zaczęli jechać wzdłuż torów, z oddali widać już było okolicę stacji kolejowej oraz zabytkowy budynek dworca. Strzelisty gmach z czerwonej cegły o ogromnych drewnianych okiennicach górował nad dużą częścią okolicznych budynków. Gdy wjechali nad plac przed budynkiem, Dziki dostrzegł, że był on pełen zdezelowanych autobusów i starych samochodów. Przy peronie nieco dalej stał pociąg towarowy z gigantyczną linią węglarek. Z tego miejsca widać było też kolejny miejski zabytek – wieżę ciśnień, czyli ogromną basztę, która lata temu zapewniała dostęp do wody dla mieszkańców okolicy, zanim nie została wyparta na dobre przez hydrofory.

Po placu wokół autobusów kręciło się sporo osób, był to niesamowity kontrast w stosunku do niemal wymarłych okolic miasta, po których podróżował autobus.

Janek podjechał pod stary budynek baru, który odkąd Dziki pamiętał, stał wiecznie na przeciwko dworca. Wyglądając przez okno, dostrzegł kilku uzbrojonych mężczyzn, którzy przyglądali się podejrzliwie autobusowi. Nikt jednak nie zareagował otwartą wrogością, choć wszyscy tutaj wyglądali na gotowych do zaczęcia rozróby.

— Połowa z nich z nami jeździła, a teraz gapią się, jakbyśmy przynosili im tylko problemy — rzuciła Oli obrażonym głosem.

Dziki podniósł się i wyciągnął swój plecak ze schowka nad siedzeniem, podszedł do Primo, który siedział z tyłu i uścisnął mu rękę.

— Nie daj się zabić, Dziki, i pamiętaj o podstawach, których cię nauczyłem. — Dziki skinął głową i przeszedł dalej, żegnając się z kolejnymi mieszkańcami. Chwilę dłużej żegnała się z nim jeszcze Weronika, która po raz kolejny dziękowała za ratunek. Po serii pożegnań i uścisków rąk Dziki wrócił do Oli, która czekała przy drzwiach.

— Mam nadzieję, że dadzą ci szansę — powiedziała, wiercąc nogami w miejscu.

— Spokojnie, Oli, jak się z nimi nie dogadam, to jakoś sobie poradzę, zawsze tak było. — Dziki uśmiechnął się i podszedł do drzwi. Janek otworzył je, a chłopak zeskoczył ze schodków na kostkę chodnika. Spojrzał do tyłu na stojącą w drzwiach dziewczynę. — Będzie dobrze, jeszcze się spotkamy.

— Oby — odpowiedziała, próbując się uśmiechnąć, ale wszystko, co udało się jej wykrzesać, to zmartwiony grymas. Jej oczy oderwały się nagle od Dzikiego i powędrowały w stronę jednego z mężczyzn spod baru, który odłączył się od swojej grupy i zmierzał pośpiesznie w ich stronę.

Dziki zesztywniał, przyglądając się zbliżającej się wyjątkowo potężnej postaci. Czuł, że w najlepszym wypadku usłyszy, że mają się stąd wszyscy zabierać, nigdy nie przypuszczał, że nastąpi to, co stało się po chwili.

— No! Nareszcie, Dziki! Myślałem, że się tu zanudzę! — krzyknął nagle mężczyzna, zatrzymując się zaledwie parę metrów od autobusu.

Dziki zmarszczył oczy i przyjrzał się uważnie stojącej przed nim postaci. Minęła dłuższa chwila, zanim udało mu się dopasować właściciela głosu do jego obecnego wyglądu. Być może dlatego, że chyba nikt inny nie miał okazji zobaczyć, jak jego najlepszy przyjaciel z dnia na dzień starzeje się o parę lat. Mike, którego Dziki trochę ponad tydzień temu żegnał pod barem jako wysokiego chudego pedanta bez śladu szczeciny na brodzie, stał teraz przed nim jako rosły macho z brudem na twarzy tak naturalnym, jakby dopiero co wyszedł spod naprawianego przez siebie samochodu.

Dziki stał jak sparaliżowany przed drzwiami autobusu, a Mike ruszył w jego stronę i z uśmiechem żółtym jak u palacza najgorszych kiepów prawie podniósł go do góry na przywitanie. Dzikiemu wciąż trudno było zrozumieć, że sam widział przyjaciela trochę ponad tydzień temu, a ten ścisnął go, jakby się nie widzieli latami.

— Dziki, myślałem, że się nie doczekam, albo że cię przegapiłem i leżysz gdzieś martwy w którymś rowie — zawołał uradowany Mike.

Tylko głos nie zmienił mu się prawie wcale. Dziki ciągle jeszcze był w szoku, nie mogąc powiedzieć nawet słowa. Tuż obok usłyszał głos Oli, która wyskoczyła z autobusu.

— Dziki, jak się cieszę, mówiłam ci, że jakoś to będzie, mówiłam!

— Mike, jak ty się zmieniłeś... — stwierdził , kiedy już udało mu się wyrwać z szoku i sklecił w końcu w głowie jakieś sensowne zdanie.

— Po tym, co muszę tutaj przechodzić, nawet najmniejszy szczur nabrałby chociaż trochę krzepy. Kurdę! Naprawdę dobrze, że jesteś — powiedział z przekonaniem, klepiąc go w ramię. — To prawie, jakbym zobaczył część swojego starego życia. Dzięki, że go tu przywieźliście — powiedział w stronę Oli.

Dziewczyna uśmiechnęła się, przyklękając wdzięcznie na jedno kolano i popatrzyła na Dzikiego z błyszczącymi z radości oczami.

— Musimy już jechać, Dziki. Zobaczysz, że teraz będzie lepiej, jak masz tutaj kogoś, jest zupełnie inaczej — zawołała Oli i uścisnęła Dzikiego, prawie łamiąc mu przy tym żebra. Potem spojrzała niepewnie na Mike’a, lecz po chwili w niego też się wtuliła. — Zaopiekuj się Dzikim — wyszeptała z twarzą ciągle wbitą w jego tors.

— Nie ma sprawy — odpowiedział Mike, klepiąc dziewczynę po plechach. Po tej serii uścisków Oli wróciła do autobusu i machając im, wyjrzała przez pierwszą szybę. Janek zamknął drzwi i zatrąbił na pożegnanie, po czym autobus ruszył powoli w stronę wieży ciśnień.

— Urocza dziewczyna — powiedział Mike, obserwując tył autobusu. Oli zdążyła już przebiec przez pojazd i machała im teraz przez tylną szybę. — Aż żałuję, że nie miałem okazji jej dobrze poznać...

— Tobie nie pomogli? — spytał niepewnie Dziki.

— Oj, ja nie miałem tyle szczęścia. Parę razy minąłem się z mieszkańcami autobusu, ale wtedy nie byłem już nowo przybyłym. — Mike odkręcił się i podążył w stronę baru, skinieniem głowy dając Dzikiemu znać, by ten poszedł za nim. — Chodź, usiądziemy na chwilę.

Dziki zrównał się z Mikiem i spytał o coś, co nurtowało go od początku ich spotkania.

— To jak długo tu jesteś?

Mike się zatrzymał, marszcząc na chwilę czoło i zaczął coś wyliczać na palcach.

— Rok i cztery miesiące, a ty?

— Tydzień — odpowiedział szybko Dziki, bo nurtowało go kolejne pytanie. — No właśnie, czyli jak to jest, że ja pamiętam, jak dokładnie tydzień temu pisałem z tobą i mieliśmy się spotkać pod barem… A ty twierdzisz, że jesteś tu ponad rok?

Mike uśmiechnął się pod nosem, drapiąc się jednocześnie po głowie.

— No widzisz, ja też bardzo dobrze pamiętam, jak ponad rok temu spotkałem się z tobą w starym świecie i wiem, do czego próbujesz dojść. Wszyscy zniknęliśmy podczas błysku w tym samym czasie, ale ci, którzy pojawiają się później, tkwią w jakimś zawieszeniu, nie zdając sobie sprawy z upływającego czasu. Każdy nowo przybyły myśli, że był nieprzytomny tylko przez chwilę, kiedy tak naprawdę mogły minąć lata.

— Domyślasz się, czym był ten błysk? — spytał Dziki, chociaż czuł, że przyjaciel nie będzie znał odpowiedzi.

— Niestety nie, wiem jedynie, że mniej więcej pięć lat temu coś błysnęło i wszyscy zaczęliśmy pojawiać się tutaj.

— Boże, to już pięć lat… — Dziki pokręcił głową, miał wrażenie, że czuje się teraz jak człowiek wybudzony z długiej śpiączki, który właśnie się dowiedział, że uciekły mu gdzieś lata życia. Chociaż gdy spojrzał na siebie, wcale nie czuł się starszy, jego ciało też czuło, jakby od błysku minął tydzień. To było naprawdę dziwne. — Jak sobie tutaj radziłeś, przez cały ten czas?

— Łatwo nie było — stwierdził Mike, znowu drapiąc się po głowie i demonstrując przy tym pokaźnych rozmiarów biceps. — Przebywałem w różnych miejscach, zanim dołączyłem tutaj, zdarzało mi się głodować i błądzić bez celu. Czekałem też, aż ten przeklęty świat wywali w końcu kogoś znajomego. No i po roku i czterech miesiącach pojawiasz się ty! — Mike uśmiechnął się i złapał Dzikiego za ramię. — Stary, naprawdę nie wiesz, jak się cieszę, że jesteś! Często myślałem o tym, czy przypadkiem nie wypadłeś przede mną i nie zginąłeś, nim ja zdążyłem w ogóle postawić tu stopę.

Mike spojrzał na Dzikiego w jakiś dziwny sposób, jakby przyglądał mu się po raz pierwszy.

— Hmm… wiesz co? Wierzę, że to dobry znak, nie tylko dla nas, ale i dla całej wspólnoty. Chodź, teraz musimy zobaczyć się z szefem — stwierdził i ruszył spokojnie dalej, a Dziki podążył za nim.

— Kim jest ten szef? — spytał przezornie.

— Krzak jest jednym z najdłużej żyjących tu weteranów, wyjątkowa postać. To on trzyma to miejsce w kupie, on też określa zasady i decyduje kto może zostać.

Rozmawiając, zbliżyli się do budynku baru. Pozostali mieszkańcy stojący na zewnątrz zbili się w ciasną grupę. Dzikiemu nie trudno było zgadnąć, że rozmawiają o nim i Mike’u, bo cały czas zerkali w ich stronę. Z jakiegoś powodu dręczyło go przeczucie, że nie są zachwyceni jego widokiem.

— A, właśnie. Ten bar to nasza baza — powiedział Mike, wskazując ręką na budynek. — Próbujemy tu na stacji zbudować małą samowystarczalną społeczność — stwierdził, spoglądając prawie z dumą na to dziwne skupisko starych niedziałających autobusów i podniszczonych budynków. — Ale wiesz co, opowiem ci o tym później. Najpierw trzeba cię wprowadzić. Chodź do środka. — To mówiąc, pociągnął za sobą Dzikiego w stronę wejścia.

Ten spojrzał na plecy idącego przed nim Mike’a, a potem w bok na grupę ludzi przed barem. Skinął im delikatnie głową. Nikt jednak nie odwzajemnił gestu, zbili się tylko ciaśniej i zaczęli gorączkowo o czymś dyskutować.

— Nie przejmuj się nimi — powiedział idący z przodu przyjaciel — każdy tu miał chociaż jednego kumpla, który nie przeszedł rekrutacji, ale to byli prawdziwi nieudacznicy. Uwierz mi, wiem, co mówię, same takie mele pety, wiesz… Co dwóch kroków by nie przeszli, żeby nie zginąć, a to naraża całą wspólnotę. — Machnął ręką i sam wszedł do środka baru. Dziki spojrzał jeszcze przez ramię, ale nie musiał się nawet odwracać, by wiedzieć że wlepiają w niego wzrok.

W środku baru było dość ciemno i chłodno. Małe akumulatorowe lampy rzucały dość nikłe niebieskie światło na wnętrze budynku. Większość stołów zostało usuniętych, żeby zrobić miejsce na równo ułożone karimaty i śpiwory do spania. „Dosyć spartańskie warunki” — pomyślał Dziki. Minęli część kuchenną oddzieloną ladą, która musiała służyć za spiżarnię, bo stało tu kilka skrzyń z zapuszkowanym jedzeniem, a potem przeszli bardzo wąskim korytarzem pod drzwi starego pokoju socjalnego.

— Krzak to spoko koleś, twardy, ale z zasadami. Poczekaj tu chwilę, zobaczę najpierw, czy nie śpi. — Dziki skinął głową i cofnął się pod ścianę. Mike stuknął głucho w drewniane zamknięte drzwi i uchylił je. — Krzaku, jest sprawa — zawołał, spoglądając gdzieś w głąb pomieszczenia.

— To właź, a nie stoisz w drzwiach — usłyszał Dziki i spojrzał na Mike’a, który zachęcił go gestem, by wszedł razem z nim.

Weszli do biura. A raczej czegoś, co biuro miało przypominać, bowiem w środku niewiele musiało się zmienić, od kiedy w pokoju tym jadali i spędzali przerwy pracownicy baru. Co prawda stało tu teraz biurko obłupane w kilku miejscach, najpewniej przy przenoszeniu przez ten wąski korytarz, no i skórzany fotel. Oprócz tego trochę pojedynczych mebli, a na jednej z wolnych większych ścian zawieszona była jedna z największych map samego Krańcowa, jaką Dziki widział w swoim życiu. Wyraźnie zaznaczone na czerwono granice i duża ilość pinesek w różnych kolorach, oznaczających najpewniej jakieś ważne punkty. Oczywistym wydawało się, że czerwone pineski najpewniej służyły do oznaczenia miejsc niebezpiecznych. Krzak, jak nazywał przywódcę Mike, stał właśnie przed mapą z założonymi za plecami rękoma.

— No, o co chodzi, Mike? Akurat mam chwilę — spytał spokojnie, obracając się w ich stronę. Jego mina wyrażała nieprzeniknione skupienie, kiedy jednak dostrzegł dodatkową osobę, której się nie spodziewał. Zmarszczył brwi, przybierając dość nieprzyjemny wygląd.

— Już widzę to spojrzenie, ale posłuchaj mnie najpierw — powiedział w jego stronę Mike, robiąc kilka kroków naprzód. — To jest Dziki, mój przyjaciel ze starego świata, wiem, jak to brzmi, ale… On nie jest taki jak reszta. Może nam pomóc, jeśli my pomożemy jemu.

W tym momencie Dzikiemu zrobiło się nieco niezręcznie, szczególnie. że na tej naznaczonej bruzdami i bliznami twarzy Krzaka dość łatwo było wyczytać, co myśli o całej tej sytuacji i że nie był to pierwszy raz, w którym słucha podobnego wywodu. Niezgrabny sposób wypowiedzi i zapewne brak czasu na przemyślenie argumentów przez Mike’a nie poprawiało wcale sytuacji.

— Nie ma mowy — powiedział Krzak spokojnie, lecz dobitnie, przerywając Mike’owi. — Jeśli w dalszym ciągu nie możesz tego zapamiętać, to specjalnie dla ciebie to powtórzę: Do czasu, aż nie powstanie chociaż jedna część muru, do czasu aż nie uzupełnimy zapasów, nie mogę wziąć nikogo nowego… — Mężczyzna spojrzał na Mike’a karcąco, bo ten chciał już coś wtrącić. Nim jednak zdążył chociaż złapać powietrze, Krzak kontynuował:

— Sam dobrze wiesz, że jest już kolejka. Każdy ma jakiegoś przyjaciela, brata, siostrę, kuzyna albo pierwszą miłość z lat szkoły. Zapasów ledwo starcza dla nas, a każdy wypad po wodę to ryzyko śmierci. Moja ostateczna odpowiedź na tę chwilę brzmi kategorycznie: NIE.

Mike udawał jednak, że nie słyszał ostatniego zdania i kiedy tylko Krzak umilkł, zaczął natychmiast przekonywać go o wartości przyprowadzonego przez siebie przyjaciela.

— Dziki to nie jakaś siostrzyczka, której trzeba bronić dupy albo kuzynek wymoczek, co siekiery w rękach nie ogarnia. Za czasów szkoły… — zaczął jeszcze raz, próbując bronić Dzikiego i naginając przy tym nieco prawdę.

Dziki czuł, że gdyby Krzak w tym momencie nie przerwał historii, to za chwilę usłyszeliby jakąś niesamowitą, wyssaną z palca opowieść o dzikim pogromcy.

— Mike! Powiedziałem już coś! Żadnych wyjątków i jest kolejka. Jak ogarniemy wszystkie problemy i starczy miejsca, to w porządku, ale nie wcześniej — warknął wyraźnie już zły lider.

— Więc ja to pierdolę — wypalił bez namysłu Mike.

Krzak uniósł głowę, zaskoczony taką odpowiedzią.

— Wziąłeś tego pizdogłowca od Roberta, który nie potrafi liczyć do dziesięciu, a nie chcesz pozwolić spróbować Dzikiemu. To w dupie mam tę twoją wspólnotę. Będziesz sobie sam chodził po wodę i zapasy, bo wątpię, żeby któryś z tych nieudaczników ruszył w końcu dupę. Życzę powodzenia. Chodź, Dziki, idziemy! — ryknął Mike, ruszając prosto na drzwi i wyładowując swoją złość na klamce, której mało nie wyrwał.

Nim jednak wyszli z biura, powstrzymał ich głos lidera:

— Czekaj!

Dziki mógł przysiąc, że od tego głębokiego tonu, w jakim ryknął Krzak, ściany się zatrzęsły. Stali tak przez chwilę: Mike dalej w drzwiach, odwrócony tyłem, Dziki, tam gdzie stał, gdy pozwolono mu wejść, no i przywódca wspólnoty z lekkim niepokojem w oczach, wsparty o swoje biurko.

— I dokąd chcesz z nim pójść? We dwóch w każdym rejonie poza wspólnotą będziecie martwi do końca tygodnia i tylko się twój karabin zmarnuje, Mike — stwierdził Krzak, siląc się na spokój.

— To już nie twój problem, poza tym widać, że nie o moje wsparcie ci chodziło, a o to, co mam na sobie — warknął Mike i kiedy już miał zamiar przekroczyć próg pomieszczenia, Krzak usiadł znów za biurkiem i już spokojniejszym tonem, prawie z prośbą w głosie, zatrzymał ich, mówiąc:

— Poczekaj.

Rezygnacja, jaką słychać było w głosie przywódcy, nie była niczym dobrym. Dziki odniósł inne wrażenie na początku, kiedy zobaczył go przed tą mapą. Twardy, nieustępliwy człowiek, trzymający się mocno swoich zasad, nieidący na jakieś płytkie formy kompromisu, nawet ten szantaż, jakiego był świadkiem przed chwilą, nie wydawał się w jego stylu. Jednakże teraz, kiedy zobaczył, jak mężczyzna przeciera twarz brudną dłonią, wiedział już, jak bardzo był zdesperowany. Dziki wzdrygnął się, kiedy zmęczone spojrzenie przywódcy padło właśnie na niego. Przez chwilę przyglądał mu się, by w końcu pokiwać głową.

— Wygląda na w miarę ogarniętego, może rzeczywiście coś by z niego było. Ale ja też muszę mieć jakąś podkładkę, żeby chłopaki mnie nie rozszarpali. Jeśli chcesz, żeby został, musi przejść całą standardową rekrutację — westchnął lider wspólnoty.

— I przejdzie — powiedział buntowniczo Mike — widzimy się później. — Z tymi słowami zagarnął Dzikiego i już okręcał się z nim do wyjścia, kiedy Krzak zawołał, dobitnym wzrokiem spoglądając na swojego człowieka:

— Mike! Tylko bądź uczciwy! — powiedział, zerkając teraz na srogo Dzikiego. — Nie rób wszystkiego za niego, niech mam pewność że da radę — dodał, a Mike, choć zatrzymał się przez chwilę, nie potwierdził w żaden sposób, czy zrozumiał słowa swojego lidera.

— Na razie, Krzaku — rzucił jeszcze na odchodne i wyszli z Dzikim, zamykając za sobą drzwi, znów na ten wąski korytarz. Mike odetchnął, jakby cały czas wstrzymywał powietrze. Dziki spojrzał na jego nieco wystraszoną minę, ale przyjaciel zaśmiał się, klepiąc go w plecy i pokazując kciuk w górę. Wychodząc z korytarza, obejrzeli się jeszcze za siebie, słysząc jak coś szklanego rozbija się o ścianę w pomieszczeniu należącym do Krzaka. Żaden z nich jednak tego nie skomentował. Po drodze Mike podszedł do jednej z zasłanych karimat i zabrał zza niej plecak oraz coś, od czego Dzikiemu zabiło mocniej serce – karabin Kałasznikova. Mike uśmiechnął się, widząc minę kolegi i skinął głową w stronę wyjścia.

Wyszli z baru tak, jak weszli. Dziki zmrużył oczy, bo jasność, mimo szarego nieba, była porażająca w porównaniu do mroku panującego wewnątrz budynku.

— Nie wyglądał na zachwyconego — stwierdził Dziki.

— Nie zadręczaj się tym i nie miej mu tego za złe. Gdyby zbyt miękko podchodził do przyjmowania nowych to.... przejdźmy się — przerwał nagle Mike, widząc, że gromada stojąca przed barem zamilkła, usilnie przysłuchując się ich rozmowie. Odeszli kawałek, zbliżyli się do budynku dworca i usiedli na jego schodach.

— To, co chciałem ci powiedzieć — zaczął Mike — to problem, z jakim boryka się praktycznie każda większa grupa. Widziałeś już pewnie niewykształconego, co ?

— Nawet kilku, i to kilku różnych — stwierdził Dziki ze skrzywioną miną.

— No właśnie, przerażające bestie, pewnie kapujesz, jak niewielu ma odpowiednie warunki fizyczne i dość twardy łeb, żeby się z nimi mierzyć.

— Jestem w stanie to zrozumieć.

Dzikiemu przypomniał się układ sił w autobusie, oprócz Primo nikt tam nie wyglądał na gotowego, by stanąć do walki z niewykształconymi. Nawet kierowca autobusu, który wydawał się wysoki i dość dobrze zbudowany, wzdrygał się na wzmiankę o tych potworach. Dziki podejrzewał że większość ludzi uciekała po prostu przed nimi.

— Rozumiem też, do czego zmierzasz. Jeżeli chcecie tu coś zbudować, nie możecie uciekać, a duże grupy wabią niewykształconych.

— Dokładnie — potwierdził Mike. — Dysproporcja jest taka, że zawsze jest więcej chętnych do bycia bronionym niż do bronienia. Gdybyśmy nabrali byle kogo, to niewykształceni zniszczyliby nas. Mamy więc tutaj taką serię wymagań, które każdy musi spełnić, by się dostać.

— To co teraz? W jaki sposób mam spełnić te wymagania? — spytał Dziki, patrząc w stronę Mike’a, ale nim powiedział coś więcej, zobaczył jak przyjaciel wstaje.

— Chodźmy w stronę miasta, wyjaśnię ci po drodze. Szkoda czasu.


Szli dobry kwadrans i dopiero, gdy odeszli od stacji naprawdę spory kawałek, Mike zaczął wyjaśniać zasady rekrutacji. Dziki stwierdził, że nie były skomplikowane, ale mimo wszystko nie każdy byłby w stanie je przejść. Wyglądało na to, że pierwszy i najważniejszy punkt spełniał jednak z automatu: potrzeba było bowiem poręczenia od kogoś, kto już jest częścią wspólnoty. Drugi punkt był już jednak znacznie trudniejszy.

— Musimy ci skombinować broń — wyjaśnił Mike — a to nie wiem, czy nie będzie najtrudniejszą z rzeczy. To nie Ameryka, nie ma tutaj sklepów na każdym kroku, a komisariat rozszabrowano, zanim w ogóle się pojawiłem… Więc jeżeli nie znasz jakiegoś gościa, który miał coś prywatnie w domu, to jest mały problem. Nie znasz, prawda?

— No nie, nie znam nikogo. — Mike westchnął zrezygnowany na te jakże przewidywalne słowa, ale widząc minę Dzikiego, uśmiechnął się pokrzepiająco.

— No cóż, będziemy więc musieli udać się do jedynego miejsca, w którym można jeszcze zdobyć broń, czyli do Siwego. — Mike skrzywił się, wypowiadając ostatnie słowo, co wzbudziło w Dzikim pewne obawy.

— Kto to? — spytał niepewnie.

— Siwy to właściciel jedynej faktorii handlowej w całym mieście, towar za towar itd. — tłumaczył przyciszonym tonem, kiedy przechodzili tuż przy ogrodzeniu jednego z domków jednorodzinnych, stojącego przy głównej ulicy. — Ciekawy koleś. Podobno w starym świecie przyznał się w szkole, że jest pedziem i od tamtej pory nieźle go tam dręczyli...

Nagle urwał i zatrzymał idącego za nim Dzikiego gestem ręki. Po chwili wciągnął go za wyschnięty żywopłot, jednocześnie wskazując na coś dłonią. Dziki skulił się, wytężając wzrok, zza jednego z ogrodzeń pobliskich budynków wyłoniła się spora grupa ludzi. Na pierwszy rzut oka nie wyglądali zbyt przyjaźnie. Typowa banda osiłków, której nie chciałoby się spotkać na ulicy, uzbrojona dodatkowo w łomy i jakieś drewniane pałki.

— Ludzie potrafią być niewiele lepsi od niewykształconych — skomentował Mike, wciąż nie poruszając się. Czekali więc, aż gromada przejdzie przez ulicę i wejdzie do kolejnego z budynków. Gdy ostatni z nich znalazł się w środku, Mike w końcu dał znać i ruszyli cicho przy siatce. Z budynku, do którego weszli mężczyźni, słychać było odgłosy roztrzaskiwanych mebli i tłuczonego szkła. Skradali się tak dłuższą chwilę, aż odeszli na tyle daleko, że dźwięki niszczonego domostwa całkiem zniknęły, wtedy też Mike kontynuował swoją historię o właścicielu faktorii.

— No więc, jak już mówiłem o Siwym… Dawni oprawcy mieli sporo szczęścia, jeżeli zginęli z ręki niewykształconych czy czegoś tam innego. Byli i tacy, którzy nie mieli tyle farta, Siwy oferował sporo wartościowych przedmiotów za sprowadzanie mu żywcem ludzi z jego czarnej listy. Aż wzdrygam się na myśl, co się potem z nimi działo — powiedział, potrząsając głową, by odgonić okropne myśli. — Ale nie martw się — dodał Mike z uśmiechem — swoich klientów nie rusza.

— A skąd on właściwie miał te wartościowe rzeczy? Prowadził jakąś hurtownię czy coś? — spytał, zastanawiając się, skąd można byłoby zdobyć większe ilości broni w niezbyt dużym mieście.

— Sam chciałbym to wiedzieć. Handlowaliśmy czasem. Ogólnie dość rozmowny z niego koleś, ale nigdy nie zdradził, skąd miał tyle rzadkiego towaru. Może dowiedział się o czymś jeszcze w starym świecie? Cholera wie. Teraz jest w jeszcze lepszym położeniu, bo ma sporo rzeczy, których nie znajdziesz już nigdzie indziej: broń, narkotyki, amunicję td.. — stwierdził Mike.

Podczas rozmowy weszli w okolicę bloków sąsiadujących z rynkiem, które popularnie nazywano w Krańcowie blokami targowymi. W starym świecie były one jednymi z najdroższych w całym mieście, zbudowane z nowej płyty otynkowane kolorowe fasady wciąż robiły wrażenie. Odgrodzony plac zabaw ciągle błyszczał nowością, jedynie porozbijane okna i powyrywane na oścież drzwi od klatek zdradzały, że coś z tym miejscem było nie tak.

Od strony otwartych okien dobiegały sporadyczne krzyki, które zmroziły na chwilę krew w żyłach Dzikiego.

— Co to takiego? — spytał Mike’a, nie odrywając wzroku od bloków.

— Gospodarze — odpowiedział szybko Mike. — Niewykształceni chyba najbardziej podobni do ludzi, jak tylko się pojawią, wracają do domów, w których mieszkali w starym świecie, gdzie doraźnie się okaleczają i mordują, co tylko się napatoczy.

— Spotkałem chyba takiego gospodarza, ale to była nauczycielka w szkole — stwierdził Dziki, wspominając wydarzenia ze swojego pierwszego dnia.

— No tak, mogą też wracać do miejsc, w których często przebywali za życia, no a nauczyciele sporo czasu spędzają w szkole — stwierdził Mike, również spoglądając w stronę bloków.

— Nie zaatakują nas? — dopytywał niepewnie Dziki, widząc, że Mike zaczyna kierować się w uliczki między blokami.

— Nie... gospodarze nie wychodzą ze swoich domów — odpowiedział pewnie.

Jeśli Dzikiemu wydawało się, że od stacji w stronę nowych bloków szli zbyt długo jak na tak krótką trasę, to druga część była znacznie gorsza. Mike często robił przerwy, nasłuchiwał albo przyglądał się uliczkom przez lornetkę. Wbrew temu, co wcześniej powiedział, zerkał odruchowo w stronę klatek, za każdym razem, gdy panującą ciszę przerwał jakiś krzyk.

— Na pewno nie wychodzą? — spytał Dziki, gdy Mike po raz kolejny prawie podskoczył, słysząc rozdzierający wrzask.

— Gospodarze nie... Ale cholera wie, co może kryć się w tych blokach — odpowiedział, ocierając spocone czoło i przyciskając do siebie karabin. Jego słowa miały okazać się prorocze, bo nim zdążyli dać krok do przodu, kolejny znacznie bliższy krzyk rozdarł ciszę między blokami. Mike chwycił Dzikiego za ramię i pociągnął w stronę uschłego żywopłotu, oddzielającego ulicę dojazdową od trawnika między blokami. Obaj czekali w skupieniu, gdy zza jednego z bloków wypadło trzech mężczyzn walczących ze sobą. Jeden wysoki z plecakiem z dużą trudnością odganiał od siebie dwóch niższych, bezlitośnie okładających go drewnianymi pałkami.

— Powinniśmy coś zrobić — rzucił Dziki i podniósł się, chcąc rozdzielić walczących, Mike jednak złapał go za rękę i pociągnął z całej siły w dół tak, że Dziki aż usiadł.

— Oszalałeś? — spytał zaskoczony.

Ale przyjaciel wlepił w niego wzrok, jakby to on zrobił coś głupiego, mechanicznie wycedził więc tylko:

— To nie nasza sprawa.

Dziki próbował się podnieść, kątem oka zobaczył, że mężczyzna z plecakiem odrzucił jednego z napastników, popychając go tak, że ten się przewrócił. Wolną ręką, którą nie musiał już osłaniać się przed ciosami, sięgnął za kurtkę i wyciągnął ogromny wojskowy nóż. Stojący napastnik, widząc to, próbował rzucić się do ucieczki, ale wysoki mężczyzna dopadł go i wykonując wahadłowy ruch ręką, ugodził go w bok, wbijając nóż tak głęboko, że ostrze schowało się aż po rękojeść. Dziki pokręcił z niedowierzania głową. Drugi z napastników próbował wstać, ale mężczyzna z plecakiem pchnął ranionego prosto na jego kompana, a potem z nożem czerwonym od krwi dopadł do leżącego.

— Przestań — krzyknął Dziki, ale mężczyzna bez zawahania dźgnął leżącego na ziemi prosto w oczodół tak, że ten momentalnie znieruchomiał. Po chwili poderwał się i szybkim krokiem ruszył w stronę Dzikiego, prezentując zakrwawione ostrze, jakby chciał mu pokazać, że jest następnym celem.

W tym czasie zza parkanu wyskoczył Mike z kałaszem w pogotowiu. Mężczyzna, widząc to, zatrzymał się, ale nie opuścił noża.

— To, co się tu stało, to nie nasza sprawa — ryknął Mike — rozchodzimy się w każdy w swoją stronę, albo rozwalam ci łeb.

Mężczyzna wciąż nie opuścił noża, jedynie przyglądał się badawczo Mike’owi. Dziki nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie ucieka, odpowiedź przyszła jednak z ust samego nożownika.

— Nienaładowany, albo dobrej jakości zabawka. Gdybyś miał coś w magazynku, zabiłbyś mnie i wziął mój dobytek… — zawołał nożownik.

— Gówno, jakie przy sobie nosisz, nie jest warte kuli, ale zbliż się jeszcze krok i zabiję cię w samoobronie — wrzasnął Mike, przybierając pewniejszą pozycję do strzału.

— Myślę, że kłamiesz — odpowiedział spokojnie mężczyzna i dał kilka niepewnych kroków w ich stronę. Wtedy Mike zrobił coś, czego Dziki się nie spodziewał. Opuścił karabin i rzucił go na ziemię, spod kurtki wyciągnął nóż niewiele mniejszy od tego trzymanego przez mężczyznę. Zbliżyli się do siebie, nim jednak znaleźli się na wyciągnięcie ostrzy, Mike podrzucił nóż w dłoni i chwytając za ostrze cisnął nim w głowę mężczyzny. Choć nóż trafił, nie wbił się jednak ostrzem jak na filmach. Upadł na ziemię z metalicznym hukiem, a mężczyzna złapał się za twarz, z której bryznęła krew. Mike wykorzystując chwilę zaskoczenia, złapał lewą ręką za dłoń, w której mężczyzna trzymał nóż, prawą zaś zdzielił go prosto w twarz. Nożownik szamotał się, próbując wyrwać się z uścisku. Mike musiał być od niego znacznie silniejszy, ponieważ nie dał rady uwolnić ręki z nożem. Spróbował jednak uderzyć, co okazało się sporym błędem. Gdy tylko mężczyzna odsłonił twarz, Mike wymierzył kolejny cios, który momentalnie zwalił go z nóg i pozbawił przytomności. Dziki odetchnął z ulgą i dał krok przez żywopłot, nim jednak znalazł się po drugiej stronie, zobaczył coś, co go zszokowało – Mike podniósł z ziemi nóż i uniósł go do góry, chcąc dobić mężczyznę.

— Mike!!! — krzyknął Dziki, wyciągając rękę w stronę przyjaciela i nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.

— Myślisz, że to pierwszy człowiek, którego zabiłem? — ryknął na niego tak wściekle, że Dziki prawie się przestraszył. — Dałem mu szansę, szansę, której on nie dałby tobie! Dlaczego mam pozwolić, żeby ten sukinsyn chodził po ziemi?

— Ja... nie... — Język uwiązł Dzikiemu w gardle, nie wiedział, co ma powiedzieć, obserwując furię, w jaką wpadł jego towarzysz. Zanim zdążył zebrać myśli, by powiedzieć cokolwiek sensownego, Mike jednym szybkim pchnięciem zakończył życie mężczyzny.

Dziki wciąż stał tam z jedną nogą przełożoną przez żywopłot, obserwując, jak Mike przeszukuje leżące ciała. Żaden z nich nie miał chyba jednak nic cennego, bo Mike wrócił po chwili z pustymi rękami, mrucząc pod nosem:

— Gówno niewarte kuli...

Mike przeskoczył przez żywopłot i usiadł na chodniku po drugiej stronie, przyciągając do siebie karabin. Dziki zdjął nogę z krzaków i usiadł koło przyjaciela, którego ręce ciągle drżały, gdy próbował podeprzeć nimi głowę.

— To nie pierwszy człowiek, którego zabiłem — wyszeptał z goryczą w stronę Dzikiego. — Wcale nie pierwszy... Po co się odzywałeś? To nie była nasza sprawa.

— Ja myślałem — zaczął, ale Mike przerwał mu momentalnie z wyrzutem:

— To nie jest twój świat! Zabiłby cię, gdyby mnie tu nie było i nie spotkałaby go żadna kara, zabiłby cię, bo taki miałby humor i każdy miałby to w dupie! Zapamiętaj to sobie i nie próbuj mi więcej zgrywać bohatera!

— Przepraszam, Mike… Ja po prostu myślałem, że tak trzeba — westchnął Dziki.

Mike podniósł twarz schowaną w rękach i pokręcił głową.

— W normalnym świecie może tak, ale nie w koszmarze, w którym żyjemy. Ratuje się swoich, pomoc obcym to luksus, na który nas nie stać — stwierdził z wyraźnym żalem w głosie.

— Masz rację, ja ciągle tego nie dostrzegam, Mike. Wiem, że to już nie mój świat, ale nie wyzbędę się odruchów w nim nabytych tak od zaraz — powiedział Dziki, chcąc skończyć te kłótnie, mimo że w głębi wciąż nie zgadzał się z tym, co zrobił jego przyjaciel.

— Więc lepiej szybko się ucz, następnym razem możemy nie mieć tyle szczęścia — warknął Mike.

— Jeżeli i tak chciałeś go zabić, dlaczego nie użyłeś broni...? Naprawdę nie masz amunicji? — spytał Dziki, próbując zmienić temat.

— Mam, ale amunicja to coś naprawdę cennego. Coś, co ratuje ci życie i to na różne sposoby, nie zużyje nawet jednej kuli, jeżeli nie będzie to konieczne — stwierdził już nieco spokojniej, oglądając swój karabin.

— Więc po co ci broń, jeżeli nie do takich sytuacji? — dopytywał Dziki, który sam w tej sytuacji nie zaryzykowałby starcia, nawet mając przy sobie broń.

— Nie rozumiesz. Człowieka łatwo zabić, bardzo łatwo. Z niewykształconymi jest dużo gorzej. Jeżeli będziesz strzelał do ludzi, to w pewnym momencie to z niewykształconym będziesz musiał się siłować, a to już nie jest takie przyjemne. Trzeba umieć oceniać sytuację i strzelać tylko, gdy jest to niezbędne — wyjaśnił, podnosząc się z ziemi.

Dziki przytaknął, choć wciąż nie zgadzał się z Mikiem. Dla niego ryzyko było zbyt duże, mężczyzna ewidentnie chciał pozbawić ich życia.

— Dobra, Dziki, trzeba ruszać, chcę jeszcze wrócić w okolice stacji przed zmrokiem.


Comments


Post: Blog2_Post

©2021 by Krańcowo-Postapokaliptyczna powieść internetowa. Stworzone przy pomocy Wix.com

<meta name="google-site-verification" content="_8L5l7ZOpIc6zN8N7C3WG0pU9g71yOSqXvJmSLQFg1M" />

bottom of page