Rozdział VI - Tworząc sobie wroga
- Jarosław Domański
- 21 sty 2021
- 18 minut(y) czytania
Dziki prawie nic nie widział, budynki i ulice przelatywały mu przed oczyma, ale kompletnie do niego nie docierało, gdzie się znajduje. W głowie ciągle miał ten obraz. Głowa mężczyzny tak po prostu zmiażdżona na jego oczach. Tyle scen morderstw, które widział w telewizji, w grach i Internecie. Jakie to żałosne, kiedy ktoś myśli, że może go to przygotować na taki widok. Nie ma nic gorszego niż zobaczyć na własne oczy tak brutalną śmierć.
W ustach czuł gorycz własnego żołądka i piekące uczucie w przełyku.
Kiedy minął pierwszy moment szoku i paraliż ustąpił, ten obraz ciągle do niego wracał, dziewczyna z cmentarza, potem chłopak z bloków, a teraz jeszcze ten żołnierz Daniela, nieustannie widział ich śmierć w swojej głowie. Ciągle myślał o tym, że mógł być na ich miejscu…
Jak bardzo bolały łamane nogi? Jak bardzo bolał łamany kark? W myślach widział siebie rozciąganego nad głowę Delimera. Zrobiło mu się znów niedobrze, chciał się wyprostować, kiedy usłyszał:
— Nie wierć się!
Głos Mike’a nieco go otrzeźwił. Teraz dopiero dotarło do niego, że jest niesiony. Mike, dźwigając go na plecach, musiał odciągnąć ich spod sklepu. Kiedy zmysły zaczęły mu wracać, wczłapywali się właśnie na jakieś podwórko. Mike oparł go o ścianę, Dziki nie będąc jeszcze w stanie ustać na własnych nogach, po prostu osunął się po niej.
— Nie chowaj się, widziałem jak tu wbiegasz! — zawołał Mike w stronę komórek na końcu działki.
Jakiś mężczyzna wyłonił się powoli zza drewnianych drzwi. Dzikiemu ciężko było skupić na nim wzrok, bo do oczu ciągle mimowolnie nabiegały mu łzy, zobaczył jedynie, że Mike podnosi broń.
— Wyjdź w moją stronę powoli i trzymaj ręce w górze. Jesteś tu sam? — spytał w stronę nowo napotkanego.
Dziki nie usłyszał odpowiedzi mężczyzny. Przetarł oczy, żeby skupić wzrok. Chciał się podnieść, ale nogi dalej miał zdrętwiałe tak, że ledwo je pod siebie podciągnął.
— Z kolegą w porządku? — usłyszał obcy głos.
— Nie — odpowiedział ostro Mike. — Wołałem, żebyś pomógł.
— Nie mam pojęcia, kim jesteś! Mogłeś równie dobrze być od Daniela! Po za tym tam był Delimer. Jaką mam pewność, że nie jesteście już dotknięci, więc się nie dziw… — tłumaczył się gorączkowo obcy głos.
Dziki spojrzał na jego właściciela. Teraz dopiero był w stanie mu się przyjrzeć: młody blond włosy chłopak, dość wysoki, z kolczykiem w uchu. Stał z uniesionymi dalej w górę rękoma.
— Co właściwie jest z twoim kumplem? Nie wygląda na rannego — spytał, zerkając w stronę Mike’a. Dziki chciał coś powiedzieć, ale gdy tylko przyszło mu to do głowy, szczęka zdrętwiała mu tak bardzo, że nie był wstanie wyartykułować żadnego zrozumiałego słowa.
— Jest w szoku... — odpowiedział za niego Mike. I po chwili opuścił broń, a zaraz po tym chłopak swoje ręce. — Pierwszy raz zobaczył co potrafi Delimer.
Blondyn jeszcze uważniej przyjrzał się Dzikiemu.
— Nowo przybyły? — rzucił retorycznie. — To i tak nieźle się trzyma, dobrze, że całkiem nie zemdlał — stwierdził, spoglądając, jak Dziki w końcu dźwiga się po ścianie na nogi
— Masz tu jakąś kryjówkę? — spytał Mike, odciągając wzrok mężczyzny od Dzikiego. —Ten Delimer może się jeszcze kręcić po okolicy.
— Nie bardzo, chowam się raczej po budynkach, ale w żadnym się jeszcze nie zadomowiłem — odpowiedział wymijająco.
Mike odwrócił się od blondyna i patrzył teraz na Dzikiego. Po chwili zaś podszedł w jego stronę.
— Stary, już lepiej? Powiedz coś — spytał, podnosząc go i ustawiając w bardziej pionowej pozycji.
Dziki ciągle nie mógł wyartykułować słowa. Kluska w gardle narosła mu tak bardzo, że gdyby otworzył usta, to chybaby znów by zwrócił, kiwnął jedynie głową ponownie i poklepał przyjaciela po ramieniu. Mike westchnął i prawie szeptem powiedział do niego:
— Przyzwyczaisz się, niestety… — po czym odwrócił się w stronę nowo poznanego chłopaka. — Mógłbyś zobaczyć, co z tym domem? Dziki potrzebuje jeszcze chwili, by dojść do siebie.
Blondyn ruszył w stronę wejścia i po chwili zniknął za drzwiami.
— W porządku — odezwał się po dłuższym czasie jego głos z okna.
— Dziki, posłuchaj mnie, brachu — powiedział szeptem Mike, łapiąc go za głowę i przytrzymując mu ją w miejscu, by ten skupił na nim wzrok. — Musisz się ogarnąć, ten koleś mógł coś na mnie przygotować, może mieć tam schowaną broń, albo jakąś pułapkę. Kapujesz? Będziesz mi potrzebny.
Dziki spróbował skupić myśli, zacisnął mocno oczy i otworzył je. „Muszę pomóc Mike’owi” — powtarzał sobie — „Nie mogę się teraz rozklejać”. Wciąż nie był w stanie nic powiedzieć, ale kiwnął porozumiewawczo głową, złe myśli zostały teraz gdzieś z boku.
Wtedy też doszło do niego, że siekiera i plecak musiały został gdzieś przy sklepie, uniósł szybko głowę i spojrzał na zlękniony na przyjaciela, ten chyba zrozumiał o co chodzi , bo wyciągnął z kieszeni nóż sprężynowy i podał Dzikiemu. Obaj ruszyli schodami ku wejściu. Mike szedł z przodu z bronią w pogotowiu, a Dziki jeszcze przy ścianie tuż za nim, uchylili drzwi i weszli na ciemny przedsionek zawalony butami, naprzeciwko którego stało lustro.
— Jesteś tu? — spytał Mike i spojrzał na Dzikiego porozumiewawczo.
— W kuchni — odpowiedział mu głos blondyna.
Weszli na korytarz, z którego rozchodziły się drzwi do innych pokoi, za zasłoną z koralików na wprost nich była kuchnia. Przyjaciel ruszył powoli, przegarniając sznurki ręką, a Dziki wszedł tuż za nim, trzymając nóż w pogotowiu.
Blondyn przeglądał właśnie białe szafki kuchenne, stojąc do nich tyłem. Po chwili wyjął parę szklanek i położył na stolę.
— Nie ma tu za wiele, ale znalazłem coś, co pomaga nowoprzybyłym — powiedział uśmiechając się i wyciągnął przed siebie jakiś drogi alkohol w fikuśnej butelce. Mike odwzajemnił uśmiech i opuścił broń, choć Dziki był pewien, że ta nagła zmiana zachowania nie do końca jest szczera. Grając jednak w grę swojego przyjaciela schował nóż, po czym usiedli we trzech do stołu.
— To może oficjalnie — powiedział blondyn, otwierając butelkę i nalewając zawartość do szklanek. — Jestem Trocki.
Podnosząc szklankę, Mike uśmiechał się szeroko.
— Jestem Mike ze wspólnoty, a mój kompan to Dziki.
Na słowo ,,wspólnota” oczy Trockiego rozszerzyły się nieco, a ręka mu zadrżała, gdy nalewał trunku do szklanki. Mike albo tego nie widział, albo udawał, że nie widzi, bo zadowolony pociągnął łyk. Po chwili mężczyzna napełnił również szklankę Dzikiego.
— Pij — polecił. — Wszyscy mówią, że to pomaga. Tak pomiędzy nami to gówno prawda, ale lepiej udawać, że coś w ogóle może na to pomóc. Zaraz potem spojrzał się w stronę Mike’a. — A tak właściwie to co robicie na Zatorzu? Szukacie zapasów dla wspólnoty? — spytał zainteresowany, jednocześnie obserwując, jak Dziki przechyla szklankę z alkoholem i krzywiąc się, odchrząkuje. Mike skończył właśnie dopijać trunek i powiedział nieco ochrypłym głosem:
— Pomagam Dzikiemu stawiać pierwsze kroki, bo nie chcieli wziąć go do wspólnoty, chciałem urządzić go w jakimś miejscu i przeczekać zanim szef zrobi się trochę bardziej łaskawy dla nowo przybyłych. Chłopak miał tu swój stary dom i tam chciałem go ulokować, ale potem napatoczyła się Armia Daniela i Delimer — skłamał zgrabnie.
Dziki pomyślał, że gdyby sam nie znał prawdy, pewnie uwierzyłby w tę bajkę.
— Kiepska sprawa — pokręcił głową Trocki. — No, ale przynajmniej Dziki ma ciebie, taka pomoc w pierwszych dniach to zbawienie, pewnie znacie się jeszcze ze starego świata?
— I to dość dobrze — odpowiedział, przełamując się w końcu Dziki. Obydwoje Trocki i Mike spojrzeli na niego pobłażliwie. — Kręcimy się razem prawie od dziecka.
— No, w końcu dochodzisz do siebie — powiedział z uśmiechem Trocki. — No, a ten… z tą wspólnotą… są jakieś szanse, że Dziki się tam dostanie? No wiesz, planują przyjąć jakieś większe grupy? — spytał wyraźnie zainteresowany.
Teraz to nawet otumaniony Dziki bez trudu domyślił się, że chłopak bada grunt. Może sam liczył na wolne miejsce?
— Jeszcze długo nie — pokręcił głową Mike.
Skoro jego przyjaciel grał, Dziki nie chciał się zdradzić przy chłopaku, więc westchnął tylko i spuścił smutno głowę.
— Zbyt duża grupa ściągnie na siebie uwagę — ciągnął dalej Mike. — Musimy najpierw przygotować miejsce do obrony, być w stanie chronić się przed szabrownikami i psycholami z miasta, a na razie ledwo udaje nam się przetrwać z ludźmi, których mamy.
— No szkoda, szkoda — powiedział Trocki, dopijając zawartość swojej szklanki. — Dobra chłopaki, miło było, ale ja spadam z Zatorza na dobre. Wystarczy mi już przepychania się z niewykształconymi, teraz jeszcze Armia Daniela. To za dużo, żeby opłacało się tu zostawać. Trzymajcie się. — Blondyn wstał i ruszył w stronę drzwi.
— Michał, poczekaj chwilę… — rzucił Mike spokojnym tonem.
Dziki spojrzał na przyjaciela zaskoczony. Mike przytaknął mu i uniósł broń w górę na znak, że będzie atakował. Trocki przystanął na chwilę, a potem wykonał jakiś dziwny ruch, jakby chciał ruszyć do przodu, udając, że wcale się nie zatrzymał tylko potknął. W końcu jednak oparł się zrezygnowany o framugę ciągle odwrócony do nich plecami.
— Ech, masz mnie, Zawahałem się słysząc swoje prawdziwe imię... Do tej pory nie byłeś pewien, co? — zapytał kpiącym głosem.
— Nie byłem — odpowiedział mu Mike, celując karabinem w plecy. Po chwili podniósł się z krzesła, Dziki również wstał z miejsca, obserwując, jak przyjaciel zbliża się do mężczyzny.
— Widziałem cię tylko przez chwilę i to w ciemnym korytarzu, jak wyłaziłeś z biura Krzaka. Tak szczerze, to nawet ci się nie przyglądałem — stwierdził Mike. Michał odwrócił się powoli, w jego oczach błyskała żądza mordu.
— Więc, czego chcesz? Przecież Krzak nie wysłał cię z zaproszeniem do wspólnoty. Chcesz mój towar? Jest schowany w spłuczce od kibla, miałem tu wrócić, jak już sobie pójdziecie. Nic więcej nie mam. W niczym ci nie zawiniłem, więc bierz towar i się odwal.
— Hej, spokojnie… — powiedział Mike z bronią ciągle skierowaną w Michała. — Z naszej ręki nie spotka cię krzywda. Jest po prostu sprawa, w której twój udział jest niezbędny, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
Michał zarechotał, niczym szaleniec.
— Proszę, proszę, więc wspólnota, ci cali dobrzy goście, układają sobie już kontakty z pedałem. Wiesz co on mi zrobi, jak mnie dopadnie? Chcesz mieć moją krew na rękach? Więc czemu nie pieprzniesz mi w łeb? — podniósł głos w furii. — Nie masz w sobie tyle łaski, co? Czy tyle jaj żeby zabić człowieka z zimną krwią?!
W tym momencie Mike ruszył w stronę Michała, wyraźnie próbując zdzielić go kolbą w głowę, ten jednak okazał się dużo szybszy. Kiedy tylko lufa nie celowała prosto w niego, chwycił zręcznie broń za magazynek, a drugą ręką strzelił Mike’a w twarz z taką siłą, że ten poleciał na kuchenne szafki. Nie czekając, Dziki złapał za karabin, który trzymał teraz Michał, a wolną ręką otworzył nóż sprężynowy i z całej siły pchnął nim blondyna w rękę. Ten zawył z bólu i rzucił się do tyłu, Zdołał jednak wypiąć magazynek za który wcześniej trzymał. Dziki z karabinem w rękach stał ogłupiały.
— Strzelaj! — ryknął Mike, podnosząc się z ziemi i trzymając się za twarz.
— Zabrał naboje — odpowiedział mu Dziki, pokazując brak magazynka.
Mike wyrwał mu karabin z ręki i wycelował w korytarz, ale Michał wybiegł już na zewnątrz. Zostawiając Dzikiego, podbiegł do okna wychodzącego na podwórze i rozbił je kolbą. Rozglądał się przez chwilę, a potem westchnął zrezygnowany.
— Słuchaj Dziki, nawet jak wyjmiesz magazynek, to jeden nabój zostaje w komorze — powiedział w jego stronę i usiadł w korytarzu pod ścianą. — Ale mnie ryj boli, dałem się mu podejść, jak młody chłopiec Siwemu na lody.
Dziki wywrócił oczyma, podczas gdy Mike uśmiechnął się rozbawiony własnym żartem.
— Zraniłeś go — stwierdził, wpatrując się w podłogę.
— Wbiłem mu nóż w rękę — odpowiedział Dziki.
— Dobrze. Krwawi, i to mocno. — Mike poderwał się i patrząc się w podłogę, ruszył w stronę wyjścia. — Szybko, nie możemy dać mu czasu na zatamowanie tego... — powiedział i pędem wybiegł przez drzwi.
Gdy obaj wypadli na podwórze, czerwone plamy jaśniały na betonie, prowadząc ich w stronę ulicy. Dziki był w szoku, jak doskonale są widoczne, rana nie wydawała się aż tak głęboka. Podążając krwawym tropem, wybiegli na drogę, szybko dostrzegając uciekiniera. Michał kierował się w stronę torów, trzymając się za zranione miejsce i oglądając za siebie raz za razem.
— Skurwysyn — syknął Mike do siebie — …chyba nie będzie próbował tego, o czym myślę. — Mike biegł teraz znacznie szybciej, obydwaj wypadli zza za zakrętu, mając już tory przed oczyma. Przyjaciel uśmiechnął się pod nosem, dostrzegając postać Michała, stojącego tuż pod wiaduktem samochodowym, biegnącym nad torami. — Myślałem, że będzie próbował przebiec górą —powiedział zdezorientowanym tonem Mike. — Najwidoczniej nie jest aż tak głupi.
Dziki jednak nie bardzo wiedział, o co przyjacielowi właściwie chodzi, ale to, co Modrzew zrobił, kiedy już prawie mieli go na wyciągnięcie ręki, było czymś, czego ani Mike, ani Dziki na pewno się nie spodziewali. Blondyn wziął krótki rozbieg, po czym wyskoczył w powietrze tuż nad tory.
Dziki spodziewał się, że po krótkim locie rąbnie prosto w nasyp i zgodnie z tym, co mówił Mike, usmaży się na kamieniach, ten jednak łamiąc wszelkie obowiązujące prawa fizyki, wznosił się coraz wyżej i wyżej. Jakby nagle stracił całą swoją masę i podmuch powietrza przepchnął go w górę jak balon z helem.
Dziki zatrzymał się, obserwując ten niewyobrażalny skok. Michał przeleciał tuż nad torowiskiem i upadł dość mocno po drugiej stronie. Mike nie wydawał się wcale zaskoczony tym, co zobaczył, przebiegł obok Dzikiego i zbliżając się możliwie najbliżej nasypu, niczym wytrawny snajper przyłożył karabin do oka i wystrzelił. W krótkiej chwili Dziki usłyszał głośny wrzask po drugiej stronie.
—Teraz to na pewno daleko nie pójdzie, ale i my nie mamy tyle czasu, żeby biec dookoła. — Mike obrócił się, obserwując wiadukt. Po jego minie widać było, że rozważa coś niebezpiecznego.
— Szlag by to, nie mamy wyjścia! — rzucił w końcu bardziej do siebie niż Dzikiego i po nasypie obwodnicy zaczął wspinać się ku górze. Dziki niewiele się zastanawiając, ruszył za nim. Już po chwili byli na szczycie przy drzwiach serwisowych. Ekrany akustyczne ciągnęły się po obu stronach drogi, tak że było to jedyne przejście do wewnętrznej części mostu.
Nim Mike otworzył drzwiczki, spojrzał na Dzikiego.
— Posłuchaj, nie bez powodu wczoraj nie przeszliśmy tędy. Dzięki wiaduktowi można ominąć tory, ale ta droga wcale nie jest bezpieczniejsza. Jak tylko otworzę, biegniemy ile sił w nogach na tamtą stronę i przede wszystkim… nie patrz się na nich.
Nim Dziki zrozumiał, o co chodzi przyjacielowi, ten szarpnął za klamkę i wypadli przed barierkę koło drogi. Pomimo słów Mike’a Dziki po prostu nie mógł nie patrzeć na to, co tam się znajdowało, wiadukt był bowiem pełen samochodów, w których siedzieli niewykształceni.
— Biegnij, nie zatrzymuj się! — krzyczał Mike, ciągnąc go za sobą.
Siedzące w autach postacie prawie od razu dostrzegły ich obecność, niektórzy patrzyli się na nich z karykaturalnie szaleńczymi minami, inni z kolei na ich widok uderzali głowami i rękoma w szyby, próbując wydostać się na zewnątrz.
Z niektórych mocno już zniszczonych pojazdów zaczęły wypełzać postacie. Byli już w połowie mostu, kiedy drogę zastąpił im rosły mężczyzna, w którego pasie brakowało sporej części tułowia, tak że góra ciała trzymała się zaledwie na kawałku mięsa i gołym kręgosłupie. Mike przyspieszył, widząc monstrum przed sobą i z całej siły pchnął postać na bok tak, że mężczyzna pod własnym ciężarem przełamał się na pół o barierkę. To jednak wcale nie przeszkadzało mu gapić się na nich dalej. Wbrew temu, czego spodziewał się Dziki, jego były wyjątkowo żywe i bystre.
Po krótkiej chwili dobiegli w końcu do drzwi serwisowych po drugiej stronie i przepychając jeden drugiego, wypadli na zewnątrz wiaduktu. Przeskakując przez ochronną aluminiową barierkę, zsunęli się na dół po wyschniętej trawie i piachu. W międzyczasie Michał zdążył przeczołgać się parę metrów, znacząc spory kawałek drogi wielkim śladem własnej krwi.
Ostrożnie zbliżyli się do leżącego nieruchomo ciała. Mike, choć już bez naboi, wycelował odruchowo w mężczyznę.
— Żyje? — zapytał Dziki, okrążając Modrzewa z lekkim dystansem.
Mike przyklęknął przy nim i przewrócił go na plecy. Chłopak miał zamknięte oczy i obtartą pewnie od upadku twarz.
— Taaa, oddycha — odpowiedział Mike z ulgą w głosie,. — Masz tu coś mojego, fiutku — dodał, wyciągając mu z ręki magazynek.
— Mike, wiem, że to już trochę męczące, ale czy mógłbyś mi wyjaśnić, co to właściwie było? — spytał Dziki, przypominając sobie, jak Michał znalazł się po tej stronie. — Wiesz ten skok nad torami i w ogóle…
— Za chwilę, stary — odpowiedział przyjaciel. — Musimy najpierw trochę tego ćwoka posklejać. Siwy raczej nie będzie zbyt hojny, jak mu przyniesiemy gnijące truchło. — Mike otworzył swój plecak i wyciągnął z niego trochę bandaży. Z niezwykłą wprawą zaczął obwiązywać rany nieprzytomnego Modrzewa.
— Oni tu nie zejdą? — przerwał ciszę Dziki, spoglądając w stronę drzwi serwisowych które bądź co bądź zostawili otwarte.
— Nigdy nie schodzili — odpowiedział mu Mike, kończąc obwiązywać nogę nieprzytomnego. — Raczej dziś nie zrobią wyjątku, ten świat ma swoje jakieś tam zasady, a jak coś ma swoje miejsce, to raczej na tym miejscu siedzi. No, chyba wytrzyma —dodał, przecierając czoło. — Musimy ogarnąć jakieś taczki albo dwukółkę, bo w rękach go nieść nie będziemy.
Dziki powiódł wzrokiem po najbliższych budynkach, jeden z domów miał całkiem spory ogródek i kilka komórek.
— Tam może coś być, pójdę sprawdzić — powiedział, wskazując palcem w stronę budynku.
— Dobra, jasne — zgodził się Mike. — Ja popilnuję naszej zdobyczy — powiedział, przysiadając się na chodniku tuż obok.
Dziki w trzech krokach znalazł się przy furtce i otworzył ją bez przeszkód. Ku jego uciesze taczki stały już pod pierwszą komórką oparte o drzwi, oprócz nich upatrzył sobie jeszcze całkiem ładną niedużą siekierę, w sam raz do trzymania w jednej ręce. Wrzucił ją z brzdękiem do pojazdu i rozejrzał się jeszcze pobieżnie po zawieszonych na ścianie rzeczach.
— Teraz przydałaby mi się jeszcze tarcza — powiedział sam do siebie, uśmiechając się, gdy oczyma wyobraźni zobaczył, jak niedorzecznie musiałby wyglądać. Wypchnął taczki na drogę i dociągnął do nieprzytomnego. Razem z Mikiem załadowali Michała, rzucając na niego swoje plecaki, a potem niczym dzieci zagrali w kamień, papier, nożyce i ustalili pierwszego, który będzie pchał taczki z balastem.
— Droga do miasta to będzie koszmar — skwitował Dziki, który przegrawszy grę, złapał za rączki i ruszył koślawo zaraz za Mikiem.
Dziki w swoich przewidywaniach nie pomylił się nawet odrobinę. Jeżeli wydawało mu się, że poprzednio droga dłużyła się niesamowicie, to teraz trwała całe eony. Nadprogramowy bagaż sprawiał, że nie mogli ukrywać się w podwórkach. Modrzew mógł ocknąć się i próbować uciec w każdej chwili, więc Dziki musiał mieć go ciągle na uwadze, a Mike był zmuszony, aby uważać na nich obu.
Kiedy zbliżali się do centrum, przyjaciel co kilka minut wybiegał trochę do przodu, żeby sprawdzić drogę, a Dziki ukrywał się w tym czasie razem z nieprzytomnym blondynem wszędzie tam, gdzie tylko udało się zmieścić taczki. Te obowiązkowe podchody jeszcze bardziej wydłużały ich drogę. Szczególnie, że sama taczka mieściłaby się bez przeszkód niemal wszędzie, ale już wystające poza nią długie kończyny – niekoniecznie.
Mniej więcej w połowie wędrówki ich więzień zaczął odzyskiwać przytomność, musieli więc zrobić dodatkowy postój. Z niedużego domu, który w starym świecie zamieszkiwany był pewnie przez jakieś starsze małżeństwo, zabrali kilka par szelek i skórzanych pasów. Z ich pomocą unieruchomili Michała na resztę drogi.
By nie musieć znosić jego złowieszczych spojrzeń, Dziki zaciągnął mu na twarz wełnianą czapkę.
Z powodu tych wszystkich dodatkowych postojów przed samą Bajkolandię dotarli dopiero wieczorem. Strażnik Siwego powitał ich, celując z broni do Mike’a. Po jego twarzy widać było, że piszczący dźwięk taczek rozchodzący się w ciemności napędził mu niezłego stracha.
— Kurwa, to wy — powiedział, odkładając nerwowo karabin i przecierając czoło. — Właźcie szybko, jakieś cholerstwo się tu kręci. — Gestem dał znak, by weszli do środka, a sam stanął z powrotem w drzwiach, obserwując nerwowo okolicę.
Kiedy tylko stanęli w przedsionku, zauważyli drugiego strażnika, który spał sobie twardo za ladą przytulony do swojej strzelby jak do misia. Nie obudził się nawet, gdy taczka wydała jękliwy dźwięk, uderzając przy wejściu o próg.
— Ekhm! — odkaszlnął głośno Dziki, próbując zwrócić uwagę mężczyzny.
Dopiero, gdy Mike mu zawtórował, strażnik poderwał się, zrzucając broń z pryczy.
— Co... co ? — spytał zaspanym głosem, mrużąc oczy. Poprawił swoje przekrzywione na bok okulary i przyjrzał się im ciągle jeszcze nieprzytomnym wzrokiem. — Nieczynne, szef jest zajęty — stwierdził zaspanym głosem, po czym podniósł broń z podłogi i odłożył ją na bok.
— Ale my mamy dla niego wyjątkową przesyłkę — powiedział Mike, ściągając wełnianą czapkę z twarzy Modrzewa.
Wzrok związanego Michała i strażnika w okularach spotkały się przez ułamek chwili. Błagalne spojrzenie więźnia i szybki obrót głowy okularnika dał Dzikiemu jasny obraz tego, co pewnie stanie się z Modrzewem. Strażnik wyprostował się, spoglądając przez chwilę z wyraźną niechęcią na Dzikiego i Mike’a. To sprawiło, że poczuł wewnętrzny opór, miał nawet przez chwilę ochotę odwołać to wszystko. Nie miał jednak czasu, by zebrać myśli, bo strażnik rzucił z odrazą:
— Poczekajcie chwilę, szef się właśnie zabawia. —Mówiąc to, odwrócił się od nich i po chwili zniknął za drzwiami magazynu.
Czekali tak dobrych kilka minut, Mike opadł na jedno z wolnych krzeseł i odetchnął ciężko. Tego dnia pokonali podwójną drogę do miasta, nawet bez całej otoczki w postaci grożącego im niebezpieczeństwa byłby to duży wysiłek.
— Jak myślisz, co on z nim zrobi? — spytał w końcu Dziki, po chwili dłuższego milczenia.
— Zabawi się z nim, podręczy, upodli, a na koniec pewnie wykorzysta, żeby przetestować jakieś miejsce — odpowiedział Mike, drapiąc się po głowie.
Dziki starał się nie patrzeć w tym momencie na Modrzewa, choć czuł, że ten ze wszystkich sił stara się przyciągnąć jego spojrzenie
— Przetestować? Czyli? — Ciągnął dalej przyjaciela za język, byleby tylko nie zostać sam w ciszy ze swoim sumieniem.
— No wiesz, trochę to trwało, zanim ludzie poznali reguły rządzące tym światem. Nigdzie nie było książki z zapisanymi zasadami: tego nie rusz albo tam nie idź. Nawet nie wiesz, ilu ludzi zmarło, zanim na dobre zakorzeniło się żyjącym tutaj, że nie wolno wychodzić poza granice miasta. W całym Krańcowie są jeszcze setki miejsc, w których może być coś ciekawego, ale do których nikt się nie zbliża, bo nie wiadomo, czy nie umrzesz tam w straszliwych konwulsjach. Więc taki przymusowy ochotnik to przydatna rzecz, zwłaszcza jeżeli chcesz regularnie zaopatrywać swoją faktorię — odpowiedział.
„Coś ciekawego” — pomyślał Dziki i wtedy przyszło mu do głowy, że przez całą podróż nie zapytał ponownie o ten niewyobrażalny skok nad nasypem kolejowym.
— Wtedy pod mostem… — zaczął, ale przyjaciel przerwał mu.
— Wiem, o co ci chodzi. Jak udało mu się coś, co nie udałoby się Jordanowi u szczytu kariery...? To był błąd…
Dziki prawie przechylił głowę, niczym słuchający pies, by dać koledze dostateczny dowód na to, że potrzebuje więcej wyjaśnień.
— …a no właśnie błąd, reguły nowego świata są hmm… cholernie abstrakcyjne, a najlepszym przykładem tego są błędy. To takie podręczne łamacze praw i zasad fizyki, które mogą być cholernie przydatne albo cholernie śmiertelne, w zależności od tego, na które trafisz. No bo chyba to nie jest normalne, że kamienie przy torach smażą prądem wszystko, co je poruszy, prawda?
Dziki przytaknął, a Mike ciągnął dalej:
— No i widzisz, te błędy potrafią przybierać różne postacie, czy tam formy, i robić naprawdę niewyobrażalne rzeczy, na przykład sprawić, że wyskoczysz na kilkanaście metrów w górę. Są tutaj tacy ludzie, którzy tych błędów szukają i próbują je wykorzystywać, żeby wspomóc sobie przetrwanie w tym dennym świecie. Wiem, że oni to jakoś wiążą ze sobą, no bo jest trakcja i tam powinno być wysokie napięcie, no ale go nie ma, za to jest w kamieniach pod trakcją, czy jakoś tak. Sam tego do końca nie ogarniam — powiedział nieco niepewnym głosem, marszcząc przy tym czoło, jakby sam chciał ułożyć to sobie w myślach. W końcu jednak pokręcił głową, jakby był to daremny wysiłek, i kontynuował: — W każdym razie to nie jest coś, czym warto się interesować. Większość błędów jest bezużyteczna, a od przebywania w ich pobliżu można złapać defekt, więc szkoda ryzyka. Ja osobiście nigdy się w to nie bawiłem.
Wywód Mike’a przerwało przybycie strażnika w okularach, który zawołał do nich grobowym głosem:
— Szef zaprasza — powiedział i jednocześnie wskazał ręką na drzwi.
Dziki chciał już chwycić za taczki, ale strażnik odsunął go, samemu łapiąc za rączki.
— Nie, nie. Ja się zajmę taczką.
Spojrzenie Michała po raz kolejny skupiło się na jego zapewne dawnym kompanie. Okularnik jednak odwrócił szybko głowę i łapiąc za taczki, przepchnął je przez drzwi w głąb faktorii.
W tym samym czasie strażnik, którego spotkali przy wejściu, wszedł do środka, by zabrać im broń. Wchodząc do części magazynowej, Dziki zobaczył jeszcze przez chwilę, jak pchający taczki okularnik znika gdzieś w głębi budynku za tuzinem wielkich drewnianych skrzyń. Przechodząc tym samym labiryntem, co wcześniej, dotarli do siedliska właściciela.
Siwy czekał już na nich z szerokim uśmiechem na twarzy. Swój różowy garnitur zamienił teraz na damski szlafrok w błękitnym kolorze, ukazujący jego gładko ogolone nogi. Widok ten momentalnie wzbudził w Dzikim odrazę, ale po porannych wydarzeniach nie miał już nawet czego zwracać.
— Chłopcy — powiedział na ich widok swoim przesłodzonym głosem, klaszcząc przy okazji w dłonie. — Jak się cieszę, trzymałem za was kciuki z calutkich sił. — Strzelił w ich stronę zalotną miną, ukazując przy tym wszystkie perłowo białe zęby. — Nawet nie wiecie, jak wielką radość mi sprawiliście. Moje kundelki też się ucieszą, będą miały nowego kolegę. — Siwy spojrzał w róg magazynu, w którym kilku nagich wychudzonych mężczyzn ściskało się przerażonych w kącie.
Dziki nie patrzył na nich, chciał po prostu raz na zawsze wymazać ten obraz ze swojej pamięci.
— Widzisz Siwy, na mnie zawsze można liczyć — stwierdził Mike z uśmiechem. — Więc skoro Michałek jest już twój, to chyba czas na prezent dla Dzikiego.
— Och, Mike, skarbie, oczywiście. Przecież wiesz, że nie łamię danego słowa. No, chodźcie za mną.
Siwy zeskoczył z podestu, a potem ruszył w głąb faktorii. Mijając porozstawiane niczym prowizoryczne ściany kredensy, zbliżyli się do , co przypominało Dzikiemu psi kojec. Małe zakratowane pomieszczenie ustawione było przy ścianie na końcu hali. Już z daleka Dziki zobaczył, że wypełnione jest ono po brzegi bronią, od małych pistoletów, po duże karabiny i strzelby. Siwy sięgnął do kieszeni szlafroka i wyjął mały klucz, którym otworzył drzwi do pomieszczenia z uzbrojeniem. Po krótkich oględzinach wrócił, trzymając w rękach dość duży czarny pistolet.
— Pw 33, czyli po prostu tetetka — opisał broń Siwy, głosem zawodowego sprzedawcy. — Magazynek dostaniesz od strażnika przy wyjściu, skarbie, a gdybyś potrzebował więcej amunicji, wiesz gdzie mnie szukać — dodał swoim przesłodzonym głosem.
— Dziękujemy bardzo, Siwy i życzymy wielu udanych interesów — odpowiedział za Dzikiego Mike.
Siwy uśmiechnął się.
— Chodźcie, chłopcy, odprowadzę was do wyjścia — stwierdził, obejmując Mike’a i Dzikiego.
Ten musiał skupić w sobie całą swoją wolę, by nie wzdrygnąć się, gdy dłonie siwego dotknęły jego pleców.
Wracając tym samym labiryntem skrzyń, co wcześniej, dotarli do drzwi wyjściowych.
— Szymku, wydaj chłopakom magazynek 7.62 do tetetki — rozkazał Siwy. — Powodzenia na ulicy Mike i tobie, Dziki. — Siwy pomachał im ręką jak na pożegnanie, po czym zniknął za drzwiami swojego królestwa.
Strażnik nazwany Szymkiem zniknął pod ladą, a po chwili wyprostował się, trzymając karabin Mike’a i siekierę Dzikiego.
— Tylko baw się na zewnątrz, jak się postrzelisz, nie będę po tobie sprzątał — dodał po chwili, wręczając im magazynek do pistoletu.
Dziki załadował broń i przeciągnął zamek jak na filmach.
— Siekierę zabierz — powiedział Mike, zatrzymując Dzikiego, który z bronią w pogotowiu chciał już wyjść na zewnątrz. — Mówiłem ci już, tutaj broni używa się tylko w krytycznej sytuacji. Pamiętaj, amunicja nie rośnie na drzewach.
Gdy wyszli przed Bajkolandię, na zewnątrz było już całkiem ciemno. Jedynie światła z wnętrza faktorii rozbijały nieprzeniknioną czerń, jaka ich otaczała.
— Przyjemnej drogi — rzucił w ich stronę Szymek, stając w drzwiach z papierosem w ustach.
— Ciemno — skwitował oczywistość Mike i wyciągnął latarkę. W mroku, który panował dookoła, jej światło niewiele jednak pomagało. — Musimy sobie znaleźć jakieś miejsce w pobliżu, żeby przeczekać do rana, chodź — skinął w stronę Dzikiego i ruszyli za budynek faktorii.
Idąc wąskim chodnikiem, dotarli na blokowisko przy rynku. Zrobili to prawie po omacku, bo w otaczającej ich ciemności ciężko było dostrzec choćby fasadę któregoś z bloków.
— Spróbujemy znaleźć sobie jakieś lokum. Niezbyt to rozsądne, ale i tak lepsze niż włóczenie się po nocy — westchnął Mike, marszcząc w skupieniu czoło.
Po krótkim marszu weszli przez rozerwane drzwi do pierwszej klatki schodowej. Mike wyłączył latarkę i nasłuchiwał przez chwilę, czy coś nie włóczy się gdzieś na górze, ale z wnętrza bloku słychać było tylko świst wiatru.
— Dobra, chyba w porządku — powiedział szeptem. — Spróbujemy znaleźć sobie jakieś mieszkanie z drzwiami. — Mike wszedł pierwszy, trzymając broń w pogotowiu, a Dziki ruszył za nim.
Większość mieszkań, które mijali, miała jednak wyrwane albo uszkodzone drzwi. Dopiero na wysokości trzeciego piętra udało im się znaleźć nietknięte lokale. Mike wszedł powoli do jednego z nich, Dziki kroczył tuż za nim. Niedużą kawalerkę obeszli w ciemności w kilka chwil.
— Pusto — westchnął z ulgą Mike, zamykając łazienkę. Po chwili zaś wrócił do przedsionka i pozamykał drzwi wejściowe na wszystkie możliwe zamki. — Przeczekamy tu do rana — wyszeptał, siadając na dywanie. — Staraj się nie hałasować, nie wiadomo, kto może mieszkać po sąsiedzku —stwierdził, wskazując głową na sufit.
Dziki poszedł do kuchni i cicho rozejrzał się za czymś do jedzenia, popełniając przy okazji największy błąd, jaki mógł zrobić. Swoje poszukiwania zaczął bowiem od lodówki, która nie tylko nie miała w środku nic zdatnego do spożycia, ale dodatkowo zasmrodziła całe mieszkanie odorem zgnilizny. Próbując się zrehabilitować w oczach Mike’a, który spojrzał na niego z politowaniem, zaczął przeszukiwać szafki. Niestety jedynym, co znalazł, a co mogło posłużyć za kolację, było kilka opakowań makaronu spaghetti. Za wieczerzę posłużyło im więc pół butelki wody, gotowany makaron bez sosu i paczka prażynek, którą Mike zabrał z Agatki. Dzikiemu przewróciło się w żołądku na myśl o plecaku ze słodyczami pozostawionym pod sklepem. Po skromnej kolacji ułożyli się na fotelach, a Dziki poczuł, że umęczony drogą prawie natychmiast zasypia.

Comments