Rozdział XIV Eskalacja Błędu.
- Jarosław Domański
- 31 sty 2021
- 28 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 29 paź 2021
Dziki ocknął się, modląc w duchu, by to był tylko zły sen, może tak naprawdę leży teraz w swoim wygodnym łóżku i właśnie jego największym problemem staje się kolejne spóźnienie do pracy? W sumie, gdy przypomniał sobie kilka ostatnich minut świadomości, nawet perspektywa zaśnięcia na warcie tuż pod nosem Krzaka nie była aż taka zła.
Powoli otworzył oczy, miał problemy, żeby obraz zlał mu się w całość. Ból głowy powrócił tak nagle, jak jego zmysły. Czuł niesamowite mdłości, a z tyłu czaszki nieprzyjemne pulsujące miejsce. Kiedy po chwili jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności, a obraz w końcu zebrał do kupy, spostrzegł nad sobą ogromny kopulasty dach pokryty witrażami. Byli w kościele.
Mężczyźni musieli zadać sobie sporo trudu, by przytargać go taki kawał. Świątynia znajdowała się zaledwie kilometr, może dwa, od Krańcowskich zakładów Chemicznych. Rozejrzał się uważniej po wnętrzu. W starym świecie był tutaj kilka razy, jeszcze za czasów szkoły. Teraz to miejsce zmieniło się nie do poznania, podobnie jak okolice H—Marketu. W powietrzu zamiast zapachu kadzidła unosił się odór krwi i gnijącego mięsa. Wszystkie insygnia, takie jak obrazy i symbole, zostały usunięte, ołtarz przykryty został ogromną czerwoną płachtą, a w miejscu Tabernakulum stała teraz ogromna pokraczna rzeźba, w której Dziki rozpoznał, o zgrozo, grabarza.
Obrócił się powoli, czuł, że ręce miał związane za plecami. Żeby nie urazić rany, która dalej doskwierała mu z tyłu głowy, ostrożnie obrócił twarz. Jak się okazało, leżał tuż pod ołtarzem. Kojarzył, gdzie znajdowało się wyjście, więc odszukał je wzrokiem. Wciągnął powietrze zaskoczony, bo jego oczy właśnie dojrzały coś więcej w tym półmroku.
W ławach kościelnych siedziała duża grupa ludzi. Wszyscy wyglądali, jakby byli na coś chorzy, większość z nich miała pod oczami ogromne cienie kontrastujące z białą jak papier skórą. Inni wyglądali, jakby dostali szczękościsku, wykrzywiając w dziwny w sposób buzie, jeszcze inni ślinili się paskudnie, zupełnie jakby byli naćpani. Ich oczy błądziły gdzieś dziwnie zamglone.
Dziki rozejrzał się w poszukiwaniu Dix, dziewczyna siedziała przywiązana plecami do mównicy, zaledwie kilka metrów od niego. Była przytomna, patrzyła dokładnie w to samo miejsce, obserwując z uwagą postacie przed nimi. Wzdrygnął się, kiedy ciszę panującą wewnątrz przerwał odgłos otwieranych drzwi, ktoś musiał wchodzić od strony prezbiterium. Dix spojrzała w jego stronę, najwidoczniej dostrzegając ruch. Spojrzał na nią z paniką w oczach, ale po dziewczynie nie było widać ani odrobiny zdenerwowania. Dziki obrócił głowę, bo mężczyzna, który ubrany był w komiczny strój, wyglądający jak nieporadna próba przerobienia czerwonej bluzy z kapturem w liturgiczne szaty, zbliżył się do ołtarza. Postacie siedzące w ławach przyklęknęły jak do modlitwy, a mężczyzna po krótkim spojrzeniu na więźniów zajął miejsce przy mównicy.
— Skończył się dla nas czas postu! — wykrzyknął radośnie. Jego głos rozniósł się echem po kościele. — Oto po świetlistej nocy przybywa dla nas promyk nadziei w postaci tych dwóch darów od nowego świata.
Dzikiemu przewróciło się w żołądku. Tajemnica, dlaczego ich porwali, została właśnie wyjaśniona. To musieli być ci słynni kanibale, o których tyle opowieści słyszał już wcześniej. Spojrzał w stronę Dix, myślał, że dziewczyna się chociaż przejmie, ta jednak wciąż wpatrywała się w postacie w ławach. Z jej twarzy nie można było nic wyczytać.
— Śmierć jednych to życie dla innych — kontynuował swoją mowę pseudokapłan. — Niczym przenajświętszy grabarz kontynuować będziemy swoją egzystencję, aż do czasu pełnej przemiany, gdy staniemy to się jednością z tym światem! — Wykrzyknął, unosząc swoje dłonie w górę. Wtedy postacie zasiadające w ławach zawtórowały mu, niczym na prawdziwym nabożeństwie. —
Niech nowy świat przyjmie ofiarę z krwi, którą rozlejemy na jego chwałę, niech mięso nam dane stanie się owocem naszej przemiany, gdy przywdziejemy czerwone szaty i przez wieczność kroczyć będziemy wiecznymi Krańcowa drogami.
Gdyby ktoś kiedyś powiedział Dzikiemu, że będzie świadkiem czegoś takiego, pomimo tych wszystkich dziwactw, które zdążył już zobaczyć w nowym świecie, pewnie i tak nigdy by nie uwierzył.
— Krew na ofiarę, mięso na pokarm! — wykrzyknął stojący przy mównicy mężczyzna, powodując u Dzikiego wzdrygnięcie.
Spojrzał w bok, dostrzegając jak przez prezbieterium do głównej sali weszło kolejnych dwóch mężczyzn. Ci byli wysocy i dobrze zbudowani, ale z twarzami zapadniętymi jak u wszystkich w tym miejscu. Zbliżyli się w stronę mównicy i długimi kuchennymi nożami odcięli więzy, którymi skrępowana była Dix. Gdy dziewczyna była już wolna, poderwali ją do góry, trzymając za obie ręce. Dzikiego zmroziło. Kompletnie zapomniał o bólu, bo szarpnął się tak mocno, że uderzył głową o marmurową posadzkę, mimo zamroczenia próbował podczołgać się bliżej.
— Zostawcie ją, sukinsyny! Wy jesteście chorzy, jak możecie coś takiego robić bydlaki! — wykrzyknął, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.
Za wszelką cenę próbował wyszarpać ręce z więzów, ale liny ściskały mu dłonie, prawie rozcinając skórę. Ci którzy go krępowali, doskonale wiedzieli, co robią.
Dix natomiast pozostała niewzruszona, nie szarpała się, nie stawiała żadnego oporu. Musiało to również zaskoczyć pseudokapłana, bo zbliżył się do niej i spoglądając prosto w jej nieruchome oblicze, odrzekł:
— Dobrze, że pogodziłaś się z losem, w nagrodę za twój spokój zrobimy to szybko. — Obrócił się na pięcie i zajął ponownie swoje miejsce tuż przy mównicy.
— Nie! Sukinsyny, zostawcie ją! — ryknął jeszcze raz Dziki, choć dobrze wiedział, że nie ma to żadnego sensu.
Zobaczył, jak mężczyźni, którzy trzymali Dix, pchnęli ją na kolana. Obraz zaczął mu się rozlewać przed oczyma. Czuł, jak do oczu cisną mu się łzy bezsilności i bólu. Od szarpania miał wrażenie, że zaraz wyrwie sobie dłonie ze stawów.
— Rozbieraj się!— usłyszał rozkazujący ton jednego z nich.
Dix posłusznie ściągnęła bluzę razem z koszulką, ukazując swoje nagie plecy. Wszyscy zamarli, łącznie z Dzikim.
— O Boże, co to jest?! — zawył z obrzydzeniem kapłan, zasłaniając sobie usta brudną dłonią.
Dziki też to dostrzegł. Zamrugał kilkukrotnie, żeby pozbyć się z oczu rozmywających mu obraz łez. Patrzył prosto w stronę pleców dziewczyny. Całe pokryte były gładkimi plamami nienaturalnie brązowego koloru. Wyglądały prawie tak, jakby część jej skóry zrobiona była z plasteliny. Ta dziwna zmiana dotknęła również jedną z jej piersi. Była całkiem gładka i pozbawiona sutka, zarysowana jedynie jak u lalek.
Mężczyźni stojący przy niej odskoczyli jak oparzeni, gromada siedząca w ławkach poderwała się i odsunęła od ołtarza. Jedynie Dix pozostała na swoim miejscu z miną, która zdradzała, że dokładnie takiej reakcji musiała się spodziewać.
— To jest jakaś abominacja! — wykrzyknął ktoś z tłumu wściekle.
— Zabić to i wyrzucić, zanim pozaraża nas wszystkich! — krzyknął ktoś inny.
Kapłan stał przez chwilę, analizując całą sytuację, w końcu szybkim ruchem sięgnął do kieszeni i wyciągnął pistolet. Należącą wcześniej do Dzikiego tetetkę. To go trochę otrzeźwiło, znów szarpnął się w stronę kapłana i zawołał do obnażonej dziewczyny:
— Dix uważaj! — Dziki spróbował się poderwać, jego zryw skończył się jednak bolesnym upadkiem na schody pod ołtarzem. Spróbował jeszcze raz podnieść głowę i wtedy zobaczył coś, czego nigdy by się nie spodziewał. Kapłan wyprostował rękę i wycelował w stronę dziewczyny. Padł strzał, a Dix w jednej sekundzie niemalże równej szybkości pocisku odskoczyła na bok. To była prędkość, jakiej nigdy nie osiągnąłby żaden człowiek. Był już niemal pewien, że dziewczynie udało się uniknąć kuli, po chwili jednak zobaczył, że jej ramię zalewa się czerwienią. Kapłan spojrzał na pistolet, jakby nie dowierzając, że nie udało mu się powalić jej tym strzałem. Nim jednak zdążył wycelować w nią po raz drugi, Dix była już przy nim. Pochwyciła go za szaty i cisnęła nim o ołtarz, jakby był jakimś szmacianym manekinem. Mężczyzna uderzył o stół ofiarny z taką siłą, że w pewnym momencie Dziki usłyszał dźwięk pękających żeber.
Dix odwróciła się w stronę dwóch mężczyzn, którzy mieli zamiar dokonać na niej mordu. Pierwszy z nich wybiegł w jej stronę, machając wściekle nożem, jakby chciał pociąć wiszące przed nim powietrze. Dziewczyna odchyliła głowę i wyciągnęła ramię, pozwalając ostrzu przebić rękę na wylot. Mężczyzna stanął zszokowany, nie mogąc uwolnić noża z dłoni Dix. Dziewczyna, wykorzystując jego zawahanie chwyciła go za szyję, ściskając ją przy tym tak mocno, że ten posiniał momentalnie. Szarpiąc się w tył, udało mu się wyrwać z tego morderczego uścisku, ale jego krtań zacisnęła się tak mocno, że nie był w stanie złapać tchu. Zgiął się w pół, a z jego ust wylała się krew. Zdążył tylko wyciągnąć rękę w stronę stojącej nad nim Dix, a już po chwili upadł, staczając się z niewysokiego podwyższenia.
Jego kompan, widząc to, zeskoczył przerażony ze schodów i puścił się biegiem w stronę wyjścia. Zanim w popłochu rozbiegli się również ludzie siedzący do tej pory w ławach. Drzwi na zewnątrz trzasnęły głośno, powodując nieprzyjemne echo. Teraz byli tu już tylko Dix i Dziki. Dziewczyna przeszła kilka kroków do przodu i podniosła z ziemi bluzę. Przy próbie wciągnięcia jej na siebie, okazało się, że nie mogła przełożyć ręki przez nóż, który ciągle tkwił w jej dłoni. Cmoknęła niezadowolona na ten widok. Obróciła się i zbliżyła w stronę Dzikiego, jakby była w lekkim amoku. Powolnym ruchem wyciągnęła nóż ze swojej ręki i wciągnęła na siebie do końca ubranie. Uklęknęła przed nim, wyraźnie unikając jego pytającego spojrzenia. Dziki nie był pewien, czy tego nie zauważył, czy też nie zwrócił na to uwagi wcześniej, ale jej dłoń również pokryta była defektem. Pozbawiona paznokci, całkiem gładka i w nienaturalnym kolorze.
— Dix, twoja ręka… — powiedział, dostrzegając zakrwawiony rękaw.
— Ja nic nie czuję, Dziki — odpowiedziała mu pozbawionym emocji głosem i szybkim ruchem przecięła więzy, które krępowały jego ręce.
Dziki poczuł mrowienie po tym, jak krew w końcu wróciła do jego dłoni. Usiadł obolały, bo od tego szarpania na pewno stłukł sobie kilka rzeczy. Dix wstała i całkiem nieprzytomnie ruszyła przed siebie. Spojrzał na nią, zachowywała się jak zszokowana ofiara wypadku.
— Chodźmy już stąd — szepnęła jakby ledwo powstrzymywała się od płaczu.
Dziki podniósł się i podszedł do wbitego w ołtarz kapłana. Z jego jeszcze ciepłej ręki wyciągnął swój pistolet. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie warto byłoby przeszukać ciał, ale zrezygnował, raz, że ciągle miał wewnętrzny opór przed dotykaniem zwłok, a dwa, nie chciał dłużej tkwić w tym miejscu. Spojrzał na kluczącą powoli w stronę wyjścia dziewczynę.
— Dix, poczekaj, trzeba opatrzyć twoje ramię, zaraz czegoś poszukam… Strasznie krwawisz. Usiądź tu na chwilę. Dix! — zawołał, ale dziewczyna nawet się nie zatrzymała.
Dźwięk otwieranych drzwi sprawił, że obydwoje się zatrzymali. Ogromne kościelne wrota otworzyła jakaś istota, która od razu przywiodła Dzikiemu na myśl grabarza. Niska przygarbiona postać w długiej czerwonej szacie, z licznymi kolcami wyrastającymi z grzbietu.
— Przyszedł po ciała — odetchnął z ulgą. — Ale przecież my jeszcze tu jesteśmy... — dodał po chwili. Dziki po raz pierwszy od czasu spotkania z Obałkiem widział grabarza z tak bliska. Niewykształcony swoim dziwnym kołyszącym krokiem zbliżał się pewnie w ich stronę. Coś w tym wszystkim mocno mu się nie podobało.
— To nie jest grabarz — krzyknęła Diź cofając się i zaciskając jednocześnie pięści.
Teraz dopiero Dziki przyjrzał się uważniej. U grabarzy kolce na garbie przypominały kości albo zwierzęce rogi, to co szło w ich stronę, najeżone było zwykłymi metalowymi prętami.
Istota zatrzymała się i bladą jak u trupa dłonią ściągnęła z głowy kaptur, ukazując zdeformowaną twarz. Biała jak marmur gęba przypominała jakąś groteskową rzeźbę i to zrobioną przez kogoś wyjątkowo nieuzdolnionego, jedno z oczu potwora było olbrzymie jak grejpfrut i wystawało sztywno z za małego oczodołu. Drugie oko było całkiem niewidoczne, ukryte pod przerośniętymi powiekami napuchniętymi jak u bokserów po ciężkim meczu. Usta zaś miał ściągnięte tak mocno, że przez cały czas widać było wszystkie jego pożółkłe zęby.
— BALRTOSZ! — zaskrzypiało monstrum, spoglądając swoim wielkim okiem na ołtarz — BALTLOSZ MALWY. — Choć słowa były nieskładne, w mig pojęli, o co mu chodziło. Dziki nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Przyszło mu do głowy, że może kanibale schwytali jakiegoś niewykształconego i upodobniali go do obiektu swojego kultu? A może to po prostu był jakiś inny gatunek, którego jeszcze nie spotkał.
— Uciekajmy. Szybko! — ponagliła go Dix i ruszyła w bok między ławami, chcąc okrążyć istotę. Widząc to, potwór złapał swoją lewą rękąza rząd siedzeń. Ponieważ wcześniej schowana była ona pod szatą, Dziki nie mógł zobaczyć, jak bardzo przerośnięta jest ona względem reszty ciała. Wyglądała jak noga nosorożca przyczepiona na miejsce zwykłej ręki. Istota, używając swej przerośniętej kończyny, bez najmniejszego trudu cisnęła ogromną dębową ławą w stronę Dix. Dziewczyna w odruchu rzuciła się na ziemię, a kawałki roztrzaskanego o jeden z filarów drewnianego siedziska rozleciały się dookoła niej.
— NLIE MAL ULIELKI! — ryknął potwór i chwytając największą z ław, pchnął nią w stronę drzwi, blokując im wyjście. Następnie powolnym kołyszącym się krokiem ruszył w stronę Dix. Niewiele myśląc, Dziki złapał za pistolet i celując w potwora, nacisnął spust. Pocisk trafił, wydając przy tym dźwięk, jakby nabój wbijał się w gruby betonowy mur. Potwór ryknął wściekły, łapiąc za rząd połączonych ze sobą krzeseł i cisnął nim w stronę Dzikiego, przerzucając je przez niemal pół kościoła. Dziki odskoczył na bok w ostatniej chwili, a pojedyncze elementy rozbiły się o schody przed ołtarzem, zamieniając w stertę połamanych desek.
Gdy podnosił się po swoim uniku, zobaczył, że Dix zmierza w stronę potwora, trzymając w rękach długą drewnianą deskę, która jeszcze przed chwilą byłą klęcznikiem. Wyciągnął w jej stronę rękę, jakby chciał ją powstrzymać, ale nim zdążył wykrzyknąć jakiekolwiek ostrzeżenie, dziewczyna dopadła do potwora. Niczym kijem bejsbolowym zdzieliła bestię w twarz z taką siłą, że gruby kawał drewna roztrzaskał się na drzazgi. Potwór ryknął wściekle, próbując wymierzyć cios swoją wielką ręką, ale nim zdążył wziąć odpowiedni zamach, Dix strzeliła go w szczękę, sprawiając ku zdumieniu Dzikiego, że cofnął się o kilka kroków. Dziewczyna ruszyła dalej, okładając głowę potwora kolejnymi ciosami. Po każdym haku wymierzonym od dziewczyny łeb bestii odchylał się, jakby uderzał zawodowy bokser. W końcu jednak bestia otrząsnęła się i wyczekując okazji, zasłoniła się swoją ludzką ręką, blokując cios dziewczyny. W tym czasie jego przerośnięta kończyna zebrała krótki zamach i rąbnęła Dix prosto w brzuch. Mimo niewielkiego rozpędu siła uderzenia była tak duża, że dziewczyna niemal uniosła się w powietrze, upadając jakiś metr od potwora.
Dziki, który w tym momencie otrząsnął się z szoku, jaki wywołała w nim ta walka, złapał za leżący pod ołtarzem nóż upuszczony wcześniej przez zabitego kanibala. Z ostrzem w dłoni ruszył biegiem w stronę potwora, który kroczył do leżącej na ziemi Dix, unosząc swoją maczugo-rękę do kolejnego ciosu.
— Zostaw ją — krzyknął, a bestia przyciągnięta głosem odwróciła się w jego stronę. Wtedy z całej siły pchnął ostrzem w przerośnięte oko na jej twarzy. Stwór zawył, cofając się i wymachując wściekle swoją przerośniętą kończyną, roztrzaskując przy tym ławki oraz podłogę oraz o włos mijając uchylającego się Dzikiego.
Korzystając z chwili odciągnął Dix do tyłu. Dziewczyna była nieprzytomna, jej twarz zastygła bez wyrazu, a klatka piersiowa unosiła się gwałtownymi ruchami. Ciągnąc ją za rękę, odsunął ich tak daleko od potwora, jak tylko dał radę. Po czym, okrążając bestię łukiem, dobiegł do barykady blokującej wyjście.
Złapał za ławę przyciśniętą do drzwi i szarpnął ze wszystkich sił. Zdołał jednak przesunąć ją tylko kilka centymetrów, była naprawdę ciężka. To było przerażające, że tej bestii udało się pchnąć ją z taką łatwością. Odsuwając się, spojrzał w bok, zaniepokojony ciszą która zapadła. Stwór stał w miejscu dysząc ciężko i nasłuchując jakichś dźwięków, które mogły zdradzić położenie jego celów. W pewnym momencie wykrzywił swoją zniekształconą twarz w wyrazie niewyobrażalnego wysiłku. Przez chwilę jego przerośnięte powieki podniosły się z wielkim trudem, odsłaniając małe czarne oczko, którym patrzył prosto w stronę Dzikiego. Gdy tylko powieki znowu opadły, bestia ruszyła w jego stronę, wymachując wściekle swoją przerośniętą ręką. Dziki ponownie złapał za ławę i zapierając się ze wszystkich sił, spróbował przesunąć ją jeszcze raz. W tym momencie usłyszał za sobą trzask łamanego drewna, w ostatniej chwili odskoczył, unikając zabójczego ciosu stwora. Ogromna pięść uderzyła we wrota kościoła, robiąc w nich głębokie wgniecenie i sprawiając, że wygięły się na zewnątrz.
Stwór zatrzymał się na chwilę, zapewne orientując się, że nie trafił w to, co zamierzał. Obrócił się powoli i ponownie z niewyobrażalnym grymasem na twarzy otworzył swoje małe oczko, poszukując nim Dzikiego. Gdy tylko zlokalizował swoją ofiarę, ruszył wściekłym pędem, wystawiając swoją wielką pięść niczym taran. Dziki uniósł pistolet, próbując dostrzec w muszce głowę zbliżającego się potwora. Gdy tylko był pewien, że trafi nacisnął spust, ale zamiast spodziewanego huku wystrzału usłyszał jedynie głuchy metaliczny dźwięk. W pistolecie nie było już kul, przerażony spojrzał w stronę ogromnej pięści, nie miał już szansy na ucieczkę.
Gdy w duchu żegnał się już z życiem, a jego ciało szykowało na przyjęcie ogromnego impetu uderzenia, spostrzegł coś niewyobrażalnego. Dix wbiła się w potwora, gdy ten był zaledwie centymetry od Dzikiego. Niczym zawodowy rugbista wpasowała się w nogi bestii, sprawiając, że ta runęła z łoskotem na ziemię. Dziewczyna podniosła się powoli, prostując się na wpół zgiętych kolanach, Dziki spojrzał na jej twarz i poczuł przeszywający lęk. Biła z niej wściekłość tak niewyobrażalna, że zdawała się wypełniać całe pomieszczenie.
Potwór podniósł się pokracznie, wspierając się niczym goryl na knykciach swej wielkiej kończyny. Wydał z siebie przy tym ryk tak głośny, że zdawał się zatrząść fasadą kościoła. Dix nie zwróciła na to uwagi, kroczyła w stronę potwora jak w jakimś amoku, ślizgając po ziemi stopami.
—Dix, co ty wypra… — krzyknął przerażony, ale nie zdążył dokończyć. Zgodnie z jego przeczuciem bestia obróciła się gwałtownie, machając swoją wielką pięścią jak kosą. Był pewien, że uderzenie zmiecie dziewczynę i wbije w najbliższą ścianę albo ławy. Zamiast tego po raz kolejny stało się coś, czego nie zrozumiał. Ogromna kończyna zatrzymała się na dziewczynie jak łańcuch, którym uderza się w słupek. Dziki pokręcił z niedowierzania głową, obserwując, jak dziewczyna bez żadnego wysiłku odpycha rękę bestii na bok.
— Zdychaj! — ryknęła Dix i rąbnęła swoją małą piąstką w klatkę piersiową stwora.
Dziki był pewien, że bestia nie ma prawa nawet poczuć tego ciosu. Zszokowany dostrzegł jednak, że dłoń Dix zagnieździła się w ciele potwora, jakby uderzyła w glinę. I podobnie jak w glinie zostawiła po sobie odcisk w ciele potwora. Bestia stała jak sparaliżowana, próbując z trudem chwycić powietrze. Po chwili zaś runęła na ziemię, przeważając się na stronę swojej gigantycznej kończyny.
— Uciekamy! — krzyknęła Dix i łapiąc Dzikiego za ramię, pociągnęła go w stronę drzwi.
Dopadli do blokującej wyjście ławy, Dziki ponownie zaparł się ze wszystkich sił, próbując ją przesunąć, ale nie był w stanie. Dix chwyciła za oparcie tuż obok niego i bez żadnego grymasu na twarzy przesunęła ogromną ławę na bok. Nie czekając, otworzyła wrota, które po ciosie potwora ledwo trzymały się w zawiasach. Widząc stojącego w szoku Dzikiego, dziewczyna chwyciła go wściekle za rękę i niemal wyszarpała siłą na zewnątrz.
Po nie wiadomo jak długim czasie spędzonym w ciemnym kościele, nawet szarość krańcowa wydała się niewyobrażalnie jasna. Mijając przedsionek, wybiegli na kamienne schody prowadzące do parkingu, a stamtąd ruszyli pędem w stronę drogi. Dix ciągnęła Dzikiego za sobą, nie puszczając jego dłoni. Gdy byli już w połowie drogi, zatrzymała się jednak tak gwałtownie, że szarpnęła go jak opuszczona w dół kotwica.
Po chwili zamarcia dziewczyna ścisnęła mu dłoń tak mocno, że prawie zawył z bólu.
— Dix, co się dzieje? — wrzasnął, ale dziewczyna nie odpowiedziała.
Padła na kolana, puszczając jego rękę i łapiąc się za głowę.
— Boże, nie teraz! — krzyknęła przerażona, a z jej oczu wylały się nienaturalnie obfite łzy.
— Dix, co się dzieje? — zawołał jeszcze raz, obserwując, jak twarz dziewczyny niemal zalewa się łzami. Wtedy też dostrzegł, że defekt po prostu wylał się na jej szyi, zajmując coraz więcej ciała i nieubłaganie zmierzał ku twarzy.
— Nie, dopóki on żyje, nie mogę teraz, nie, póki on żyje. Boże, Kamil, nie teraz!!! — wrzasnęła tak głośno, że echo odbiło się od sąsiednich budynków. Dziki nie wiedział, co zrobić, dziewczyna upadła po chwili na ziemię całkiem nieprzytomna. Defekt zatrzymał się na jej szyi, czyniąc ją gładką i niewyobrażalnie nieludzką. Nie chcąc tracić nawet sekundy, bo nie był pewien, czy ten wrzask nie ściągnie na nich kłopotów, wciągnął dziewczynę na plecy i ruszył w stronę ulicy.
Ten dodatkowy ciężar był dla niego sporym problemem, nie potrafił wyobrazić sobie jakim cudem Mike z taką łatwością mógł przenieść go wtedy spod Agatki. W myślach pluł sobie w brodę, że zamiast podciągać się na drążku, czy chociaż robić pompki, wolne chwile we wspólnocie spędzał, grając na komórce. Wyszedł na ulicę. Choć stąd do wspólnoty było maksymalnie piętnaście minut, to czuł, że nie dałby rady donieść tam Dix na swoim grzbiecie. Wbiegł więc resztką sił w osiedle domków, które znajdowało się przed kościołem.
Dziewczyna zaczęła mu ciążyć już chwilę po tym. Nie miał wyjścia, musiał znaleźć jakąś kryjówkę. Modląc się w duchu, by żaden z kanibali nie widział, w którą stronę uciekał, wpadł na pierwsze podwórko z otwartą furtką, jakie znalazł.
Nieduży piętrowy budynek stał ustawiony bokiem do drogi. Dziki oparł Dix o ścianę w przedsionku i wyciągając pistolet, wparował do środka. Minął pośpiesznie korytarz i przebiegł przez pokoje z myślą, że po prostu zatłucze rękojeścią wszystko, co tu spotka. W pokoju na górze dostrzegł postać gospodarza. Starszy mężczyzna w kraciastym swetrze obrócił się gwałtownie w jego stronę, nim jednak zdążył zrobić cokolwiek, Dziki wparował w niego jedną ręką, chwytając go za szyję, a drugą uderzając dość ciężkim pistoletem w głowę. Nim niewykształcony zdołał choćby syknąć, Dziki powalił go na ziemię i wściekłymi ciosami okładał jego głowę, aż nie zmieniła się w trzęsawisko kości. Pamiętając o odroczeniu, złapał za leżące na nocnym stoliku nożyczki i na wszelki wypadek wbił je w szyję gospodarza.
Następnie zamknął pokój, w którym leżało ciało niewykształconego i biegiem wrócił do przedsionka po Dix. Ponownie biorąc dziewczynę na plecy, wszedł z nią w głąb mieszkania, po czym ułożył na łóżku w salonie. Chwilę potem wybiegł na zewnątrz, wpadł do wiaty stojącej z tyłu za domem i po szybkich oględzinach wyciągnął z niej mały toporek do rąbania drewna. Wrócił z powrotem do budynku i zamknął drzwi od wejścia, barykadując je dodatkowo komodą stojącą na korytarzu.
Wbiegł do salonu i spojrzał na Dix, dziewczyna dyszała ciężko i wciąż była nieprzytomna. Nie wiedział, jak ma jej pomóc, nie wiedział nawet, czy to w wyniku ran, czy też może był to jakiś atak defektu. Niepewnie ściągnął z Dix bluzę, plamy, które widział wcześniej, wydawały się znacznie większe. Druga pierś dziewczyny również została dotknięta deformacją, teraz jej ciało przypominało jakąś dziwną przerośniętą lalkę. Oprócz defektu nie widział jednak żadnych śladów ran, nawet siniaka po tym niewyobrażalnym ciosie, jaki zadał jej potwór w kościele, a rana po postrzale na jej ramieniu wydawała się zagoić błyskawicznie sama.
Pobiegł do łazienki i zerwał pokrywę ze spłuczki. Zmoczył wiszący tam ręcznik wodą i wracając do salonu położył go na głowie Dix. Naprawdę nie wiedział, co może więcej zrobić. Podszedł w stronę okna, które wychodziło akurat w stronę drogi. Nikt się nie zbliżał. „Może się przestraszyli? Może jednak uznali, że nie warto ich ścigać?” — Dziki pomyślał, że powinien zostawić tu Dix i pobiec w stronę wspólnoty po pomoc... Ale gdyby jednak ich szukali? Dix zostałaby tu sama i to nieprzytomna. Spojrzał jeszcze raz w jej stronę. Jej klatka piersiowa unosiła się szybko. Okrył ją kocem, który leżał na łóżku, postanowił, że poczeka jakiś czas... Jeżeli nie będą ich szukać, ruszy po pomoc.
Oparł się o okno, obserwując okolice i nerwowo ściskając siekierę w dłoni. Szare chmury nad osiedlem zmieniały kolor na granatowy, zbliżał się wieczór. Nad Krańcowem noc nastawała naprawdę szybko. Mało kto włóczył się w ciemności, była to dobra okazja, żeby spróbować przekraść się do wspólnoty i sprowadzić pomoc. Nie bardzo podobała mu się wizja zostawienia tutaj Dix, ale nie wydawało mu się, by ktoś ich ścigał. Ludzi w kościele było tylu, że gdyby ich szukali, któryś na pewno zajrzałby na osiedle.
Nie chcąc dłużej bezproduktywnie stać przy oknie, zaczął przeszukiwać dom w poszukiwaniu czegokolwiek przydatnego, niestety budynek musiał być już kiedyś wyszabrowany. Szafki kuchenne opustoszały ze wszystkiego, co nadawało się do jedzenia, po zawartości domowej apteczki zostało już tylko wspomnienie, nawet część ubrań gdzieś zniknęła.
Dziki postanowił przeszukać jeszcze garaż koło domu, nim całkiem się ściemni. Odsunął komodę, którą wcześniej zabarykadował drzwi i powoli wychylił się na zewnątrz. Przez kilka minut stał w bezruchu, nasłuchując odgłosów rozmów albo kroków, ale na zewnątrz było zupełnie cicho.
Skradając się, wszedł pod wiatę, z której wcześniej zabrał siekierkę, ale nie znalazł tam nic przydatnego. Tylko stos drewna i trochę narzędzi, zupełnie bezużytecznych w charakterze broni. Starając się narobić jak najmniej hałasu, zbliżył się do garażu. Uchylone drzwi zdradzały jednak, że tego miejsca szabrownicy również nie oszczędzili. Gdy wszedł do środka dostrzegł rozwleczoną na podłodze skrzynkę po narzędziach, pułki świeciły pustkami. Dziki zaklął pod nosem, wracając do budynku.
Liczył na to, że uda mu się znaleźć chociaż jakąś małą latarkę, noce w Krańcowie były tak ciemne, że nie dałby rady dostać się do wspólnoty bez źródła światła. Z desperacji postanowił zbudować sobie pochodnię, zabrał kilka długich kawałów drewna i wrócił się do garażu po butelkę nafty, która jakimś cudem nie zwróciła uwagi szabrowników.
Zabrał ze sobą rzeczy do domu. Profilaktycznie zamknął drzwi na zamek, ale nie barykadował ich ponownie komodą. Przechodząc obok salonu, zajrzał do środka. Zatrzymał się przez chwilę, czując niewyobrażalną ulgę. Dix siedziała na rancie łóżka, choć od razu zmartwiło go, że jej twarz była mokra od łez, a oczy zupełnie puste i nieobecne. Nie założyła nawet bluzy, by okryć swoją nagość.
— Dix, w porządku? — spytał, odkładając zebrane rzeczy na podłogę.
Dziewczyna odwróciła się w jego stronę dopiero po chwili, jakby wyrwał ją z głębokiego zamyślenia. Przez chwilę uśmiechnęła się, a potem opuściła głowę, a jej oczy przeszkliły się.
— Myślałam że uciekłeś....
— Chciałem iść do wspólnoty po pomoc — odpowiedział szybko, siadając obok niej — dlaczego miałbym uciec?
— Widzisz, jak ja wyglądam? — krzyknęła, a łzy popłynęły jej po policzku. — Boisz się pewnie, że się zarazisz, wszyscy traktują mnie, jakbym już nie była.... już nie była.
— Przestań — przerwał jej Dziki i chwycił jej rękę, ale dziewczyna wyszarpnęła ją.
— Brzydzisz się mnie, wszyscy się mnie brzydzą, nawet kanibale nie chcieli mnie zjeść — dodała z goryczą.
— Przestań, Dix! — krzyknął.
Niemal natychmiast złapał ją oburącz i przytulił do siebie.
— Jesteś piękną dziewczyną i żaden defekt tego nie zmieni, nie zmieni tego, kim jes…
Wtedystało się coś, czego się nie spodziewał. Dziewczyna podniosła głowę i przycisnęła swoje usta do jego ust. Trwali tak chwilę w ciepłym pocałunku. Dziki poczuł, jak jego serce drży z podniecenia i euforii. Nie chciał przerywać, chciał żeby to trwało dalej...
Dix odsunęła się powoli, wpatrując się w jego oczy.
— Podobasz mi się, Dziki — wyszeptała niepewnie, spuszczając wzrok. — Podobałeś mi się od momentu, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy.
— Zabawne, ale gdy pierwszy raz cię spotkałem, pomyślałem sobie, że gdyby to był stary świat, to byłabyś dziewczyną, za którą bym się uganiał — wyszeptał, przegarniając ręką po włosach jak nastolatek opowiadający o czymś wstydliwym.
Dziewczyna zbliżyła się po raz kolejny i znowu złączyli się w długim pocałunku, powędrował rękami po jej plecach przyciskając ją do siebie. Dix wzdrygnęła się, gdy dotknął dłonią części zarażonej defektem, ale nie pozwolił jej się odsunąć. Udał, że nie zwraca na to uwagi, choć zmieniona skóra była tak nieprzyjemna w dotyku. To teraz nie miało znaczenia. Liczył się tylko on i ona tutaj razem, zjednoczeni w tym długim pocałunku.
***
Noc nastała błyskawicznie, zalewając wszystko nieprzeniknioną czernią.
Dziki leżał na łóżku obok Dix, nie będąc w stanie zobaczyć choćby czubka nosa swojej towarzyszki. Zagłębiając się przez chwilę we własnych myślach, stwierdził, że choć było to absurdalne, to jeden z najszczęśliwszych momentów jego życia zdarzył się właśnie tu. W koszmarze zwanym nowym światem.
Wyszukując w ciemności rękę Dix leżącą na kołdrze, chwycił ją delikatnie. Dziewczyna czując jego dotyk, splotła się z nim w uścisku.
— Czemu nic nie mówisz? — spytał.
— Bo chcę dobrze zapamiętać tę chwilę — odpowiedział mu rozmarzony głos Dix.
Dziki nie był w stanie powstrzymać uśmiechu, który wykwitł mu na twarzy, więc nie tylko on będzie wspominał ten moment... Ale rzeczywistość wróciła do niego tak szybko, jak odpłynęła w chwili uniesienia. Wciąż byli poza bezpiecznymi okolicami dworca. Noc zapadła już całkiem, a pomysł przekradania się przy świetle pochodni wydał mu się teraz znacznie mniej atrakcyjny.
— Powinniśmy chyba przeczekać do rana... — stwierdził z nadzieją, że Dix również uzna to za dobry pomysł.
— Mhm… — mruknęła dziewczyna, rozkładając się leniwie na łóżku. — Jak zacznie świtać, przebijemy się osiedlowymi uliczkami.
— Dix, mogę cię o coś spytać? — stwierdził, obracając się w stronę, w której, jak podejrzewał, znajduje się jej twarz.
— Pytaj... — odpowiedziała krótko Dix.
Jej głos zdradzał, że spodziewała się, jakiego rodzaju rozmowa za chwilę się zacznie.
— Wtedy w kościele, ta niewyobrażalna siła, ta wytrzymałość i szybkość to były błędy prawda? — Dziki czuł, że jest to jego szansa, by dowiedzieć się w końcu czegoś więcej o tym, czym są te tajemnicze błędy.
Dziewczyna nie odpowiedziała jednak od razu, wiedział, że dawkuje pewnie w głowie wiedzę, jaką może mu przekazać. Spodziewał się też, że jak wszyscy zacznie go przestrzegać przed ich użytkowaniem. Po chwili poczuł, że Dix bierze głęboki oddech.
— Tak, to były błędy... — odpowiedziała — wszystkie przygotowane wcześniej na wypadek, gdyby Daniel zdecydował się zostać z nami do końca. Cóż, nie był to sposób, w który chciałam je wykorzystać, ale nie mieliśmy wyjścia, zabiliby nas i zjedli...
— Rozumiem, a jak właściwie korzystasz z tych błędów? — spytał, czując, że jest tylko o krok od poznania tej tajemnicy.
Niespodziewanie jednak poczuł, że Dix poderwała się gwałtownie.
— Dziki! — krzyknęła nagle głosem tak gniewnym, że przez chwilę poczuł, jakby wypełnił on cały pokój.
Po chwili zorientowała się jednak, że musiała zachować się zbyt głośno, bo dodała już nieco ciszej:
— Pod żadnym pozorem nigdy nie wolno ci korzystać z błędów, a ja nie mam zamiaru tłumaczyć ci, jak to robić, nawet dla zaspokojenia czystej ciekawości! —stwierdziła, dysząc z wyraźnej złości. — Wiesz, jaką cenę się za to płaci? Większość moich towarzyszy w defekcie to ludzie, którzy nadużywali błędów. Kiedy już nauczysz się z nich korzystać, pokusa jest zawsze zbyt duża. Słuchałam takich historii już setki razy: ,,korzystałem z nich tylko, by ratować swoje życie, przecież nigdy bym ich nie nadużywał”. Wszyscy tak się tłumaczą i nim się spostrzegą, zaczynają się rozmywać.
Ta reprymenda postawiła nieco Dzikiego do pionu, trudno byłoby ukryć, że właśnie o czymś takim pomyślał, o wspomagaczu, który mógłby uratować mu życie w krytycznej sytuacji. Ale może Dix miała rację? Jak odróżnić zagrożenie warte użycia błędu od takiego, z którym poradziłby sobie sam, chyba mało jest ludzi tak zrównoważonych…
— Mike mi powiedział, że to błędy powodują defekt, odradził też jakiekolwiek zajmowanie się tym, ale masz rację nie wiem, czy dałbym radę się powstrzymać, gdybym potrafił z nich korzystać. Ja pewnie użyłbym błędów już wtedy, gdy otoczyli nas pod blokami, Ty czekałaś do ostatniej chwili... —stwierdził skruszonym głosem, chcąc nieco uspokoić towarzyszkę.
— Widziałeś, co działo się ze mną potem? Mogłam tam nawet umrzeć, zawsze liczę na to, że jakoś się uda nie używać tego syfu — westchnęła, wyraźnie zła na siebie.
— Czy to zawsze tak wygląda? To znaczy, czy defekt wszystkich atakuje w ten sam sposób? — dopytał, licząc jednak na to, że Dix mimochodem wymsknie się przy okazji coś na temat działania błędów.
Dix pokręciła w ciemności głową.
— Ze mną jest inaczej... ale ja nie zachorowałam jak wszyscy...
Po głosie wyczuł, że w tym momencie wszedł na trudny temat, ponowie skruszonym głosem postanowił dać dziewczynie szansę na zakończenie tej rozmowy:
— Słuchaj, jeżeli nie chcesz o tym mówić, to nie będę naciskał…
Niespodziewanie jednak Dix westchnęła, jakby zrzucała z siebie jakiś ciężar i stwierdziła:
— A dlaczego nie... chyba lepiej, żebyś usłyszał prawdziwą wersję ode mnie niż wierzył w jakieś legendy, które krążą po Krańcowie. W końcu nie jest to też żadna tajemnica, że zachorowałam przez Pierwszego. Ale to długa historia, nie wiem, czy masz ochotę jej słuchać?
— Mamy całą noc do przetrwania, a raczej nie jestem senny — skłamał Dziki wyraźnie zainteresowanym głosem, dając znać, że chętnie wysłucha historii dziewczyny.
— No dobrze, skoro tak… — Dix złapała głęboki oddech i zamilkła przez chwilę, zastanawiając się pewnie, od czego zacząć. — Pojawiłam się pięć lat temu jako jedna z tak zwanej dziesiątki pierwszych, tak jak ty obudziłam się na cmentarzu. Błysk, który mnie wyrzucił, przyniósł ze sobą jeszcze jedną osobę – chłopaka, z którym podróżowałam od samego początku...
— Kamila? — wtrącił się Dziki.
— Skąd ty... — wykrztusiła Dix zupełnie zbita z tropu.
Dziki, choć nie mógł tego dostrzec w półmroku, miał wrażenie, że dziewczyna się czerwieni.
— Wykrzyczałaś jego imię, zanim zemdlałaś przed kościołem —wyjaśnił natychmiast. — Przepraszam, jeżeli...
— Nie, nie w porządku —wtrąciła natychmiast dziewczyna i kontynuowała. — Tak, miał na imię Kamil. Więc, jak już mówiłam, podróżowaliśmy razem. Tak właściwie to on opiekował się mną od samego początku, odprowadził mnie z cmentarza do domu i dzięki temu uratował mi życie... Nie wiedzieliśmy jeszcze, w jakim świecie się znajdujemy, wyobrażasz to sobie? Pierwsze spotkanie z niewykształconymi i nawet słowa wyjaśnienia, zupełnie nic…
Dziki pomyślał sobie, że w tym momencie ksywa Fuks rzeczywiście do niego pasowała, potrafił wyobrazić sobie, jak byłby zagubiony, gdyby nie Kuba i ludzie z autobusu do wolności. Dix nie miała tak łatwo.
— …włóczyliśmy się po pustym mieście, starając przetrwać — opowiadała dalej dziewczyna. — Dzięki Bogu nie przyszło nam do głowy szukać ratunku poza Krańcowem, liczyliśmy cały czas na to, że ktoś przyjdzie w końcu z pomocą.
— Ale nikt nie przyszedł... —skwitował Dziki.
— Nie, a my baliśmy się ruszyć dalej. Wtedy Krańcowo było pełne niewykształconych, całe watahy krążyły w różnych miejscach. W każdym razie minęło kilka tygodni od naszego przybycia, zanim spotkaliśmy innego człowieka. To był prawdziwy szok, pamiętam, jak przeszukiwaliśmy jeden ze sklepów, zbierałam właśnie batony do plecaka, gdy zobaczyłam otwierające się drzwi. Przez chwilę ja i Kamil myśleliśmy, że przytoczył się za nami jakiś niewykształcony, o mało się tam nie pozabijaliśmy.... Okazało się jednak, że nie jesteśmy sami... — Dix przerwała na chwilę, spoglądając w stronę okna, z sąsiedniej budy dochodziły do nich przytłumione krzyki, obydwoje wpatrywali się przez chwilę w szybę. Kiedy jednak wrzaski zamieniły się w szaleńczy śmiech, obydwoje odetchnęli z ulgą.
— Gospodarz… —stwierdził Dziki. — Więc kim był ten człowiek? — dopytywał dalej, zastanawiając się, czy jest to ktoś, o kim już słyszał.
— O, znasz go aż za dobrze, to był Kuba z autobusu do wolności. W każdym razie od tamtej pory podróżowaliśmy razem przez jakiś czas. A po kolejnym błysku dołączyła do nas grupa osób, którą wprowadziliśmy do tego świata. Finalnie było nas siedmioro: Ja, Kamil, Kuba, Łukasz, Rudy, Sandra i Dec.
— Nie było z wami Pierwszego? — spytał. — To przecież on był tutaj najdłużej.
— Nie, z nim spotkaliśmy się później, najpierw Kuba przedstawił nam Drugiego.
— Drugiego? — powtórzył Dziki, przypominając sobie wszystkie rozmowy, które prowadził z Mikiem. — Wydaje mi się. że nigdy o nim nie słyszałem.
— To dlatego, że już nie żyje. Oprócz najstarszych weteranów mało kto pamięta, że w ogóle istniał. A niezasłużenie, bo to dzięki niemu poznaliśmy sporą część zasad panujących w tym świecie... Przy tym był niesamowicie sympatycznym człowiekiem, nie sposób było go nie polubić... — stwierdziła Dix z nutą wyraźnego żalu w głosie.
— Jak zginął? — spytał Dziki, czując, że przez chwilę zaczęła łapać go senność. Nie był pewien, czy dla jego organizmu czas spędzony nieprzytomnie na podłodze w kościele wliczał się do wypoczynku.
— Przeszedł przez granice Krańcowa — odpowiedziała Dix już wyraźnie smutniejszym głosem. — To dzięki niemu dowiedzieliśmy się, czym jest zamarcie... W każdym razie nim to się stało, poznał nas z jeszcze jedną osobą, właśnie z Pierwszym.
Dziki nadstawił uszu, w końcu ktoś był w stanie powiedzieć mu coś więcej na temat tej tajemniczej postaci i nie chciał, by łapiące go zmęczenie sprawiło, że umknie mu coś ważnego. Dix przerwała na chwilę, by dać gospodarzowi z sąsiedniego budynku czas na wyładowanie swojej porcji wrzasków i kontynuowała:
— Więc zdziwiliśmy się, że nie podróżowali razem… W końcu, kto chciałby zostać sam w takim miejscu, ale pierwszy od początku mi się nie podobał, był strasznie... dziwny.
— Pod jakim względem dziwny? Gadał do siebie? — zażartował Dziki, ale Dix chyba nie zrozumiała, bo odpowiedziała bez chwili namysłu:
— O nie, był raczej małomówny. Można by go uznać po prostu za zwykłego mruka, chodziło o to, że jemu się tu ewidentnie podobało... Nie trzymał się też z nami, to znaczy przychodził czasami wymienić się jakimiś rzeczami, które znalazł. No i gdy Drugi go poprosił, to pomagał nam oczyścić jakieś miejsce z niewykształconych... Ale nie był częścią naszej grupy, trzymał się na uboczu.
— Rozumiem, Mike opowiadał mi o takich nowofanach — skwitował Dziki, cały czas nie mogąc zrozumieć, co może się ludziom podobać w tym świecie.
— Oj tak, był strasznym nowofanem, ale Drugiemu, który stał się w tym czasie naszym liderem, jakoś szczególnie to nie przeszkadzało. Kiedy opowiedział nam swoją historię, wyszło na to, że na podobnej zasadzie żyli tutaj już od dawna. Drugi mówił, że on już po prostu taki jest, lubi samotność… Ale oprócz niego mało kto ufał Pierwszemu.
Dix ponownie musiała zrobić przerwę, bo ich sąsiad za oknem okazał się mieć towarzystwo w kolejnym budynku. Gospodarze przekrzykiwali się przez chwilę, wykrzykując jakieś zupełnie losowe frazy. Dziki zastanawiał się przez chwilę, czy te istoty potrafią wchodzić ze sobą w jakieś złożone interakcje, z zamyślenia wyrwała go Dix kontynuująca swoją opowieść:
— Sytuacja zmieniła się trochę gdy po którymś błysku, Pierwszy przyszedł do nas z towarzyszem…
— Danielem? — spytał Dziki, w głębi duszy czując, że trafił w dziesiątkę.
— Dokładnie — potwierdziła jego domysły Dix — więc słyszałeś już o tym, że są rodziną? Wyglądało na to, że ze względu na swojego kuzyna Pierwszy postanowił zostać z nami na stałe. Z początku nie wyglądało to źle. Daniel był jakby pomostem między zamkniętym światem Pierwszego a nami, zaczęliśmy nawet trochę sobie wszyscy ufać, choć mnie nie podobała się jedna rzecz...
— To znaczy?
— Daniel za szybko zaakceptował ten świat, jak każdy przeżywałeś pierwsze dni tutaj, więc wiesz, jak jest, jak powinno być. Mętlik w głowie, niedowierzanie, każdy nowy dzień zaczynasz, myśląc, że to co się tutaj dzieje, było tylko złym snem... Z nim było inaczej, po prostu to przyjął. Dodatkowo podobnie jak jego kuzyn wydawał się oczarowany tym miejscem.
— Chore...
— Wiem, ale nie przeszkadzało to nam, póki wydawało nam się, że działamy razem. Pierwszy, gdy trochę z nami pobył, dostarczył nam broń i sprzęt wojskowy. Wszyscy byli w szoku, ile zdołał tego nagromadzić. Poczuliśmy się znacznie pewniej, podróżowaliśmy z jednej strony Krańcowa na drugą, szukając sposobu na nawiązanie kontaktu z innymi ludźmi, ale nie udało nam się i wtedy właśnie postanowiliśmy wyruszyć poza Krańcowo...
— Wtedy zginął Drugi... — domyślił się Dziki.
— Tak… — potwierdziła Dix, wzdychając ciężko. Zrobiła wyraźną przerwę, pewnie, by przypomnieć sobie to wydarzenie. Gdy zaczęła mówić dalej, jej głos był już wyraźnie przybity — …doszliśmy do granicy Krańcowa od strony Koziogłowic, mieliśmy ze sobą masę sprzętu i zapasów, nie wiedzieliśmy, jak długo będziemy musieli iść i co zastaniemy w sąsiednim mieście. Pamiętam, że wtedy wszystkich nas ogarnęło jakieś złe przeczucie, nie wiem, o co chodziło. O to że szliśmy w nieznane? Czy może tak po prostu działała strefa graniczna...
— Też czasem mam takie przeczucie, może to jakiś nieświadomie używany błąd? — wtrącił Dziki, chcąc nieco pociągnąć Dix za język, ale dziewczyna nie dała się wciągnąć w rozmowę o błędach.
— Nie, to na pewno nie to, w każdym razie Drugi kazał nam poczekać i ruszył jako pierwszy, przekraczając strefę miasta. — Dziewczyna ponownie przerwała, następne słowa wypowiedziała jak zahipnotyzowana. — Staliśmy tam, obserwując, jak idzie coraz wolniej… i wolniej… aż w końcu zatrzymał się parę metrów od znaku. Krzyczeliśmy do niego, ale on tam po prostu stał. Pierwszy ruszył za nim, ale gdy tylko przekroczył granicę miasta, natychmiast rzucił się do tyłu. Powiedział, że to jakiś błąd i żebyśmy nie próbowali tam iść, a zaraz potem stracił przytomność…
— I co zrobiliście? — dopytał Dziki, bo Dix pogrążyła się na chwilę w myślach.
— Byliśmy w szoku, nie wiedzieliśmy, co mamy zrobić. W końcu zaczęliśmy szukać sposobu na ściągnięcie Drugiego z powrotem, przeszukaliśmy pobliskie domy i znaleźliśmy linę dość długą, by go sięgnąć. Po kilku próbach udało nam się w końcu zaczepić ją o korpus Drugiego, gdy jednak chcieliśmy ściągnąć go z powrotem, nie udało nam się przesunąć go nawet o milimetr. Wydawało się, jakbyśmy ciągnęli posąg razem z postumentem. W międzyczasie Pierwszy odzyskał przytomność, stwierdził, że to bez sensu, że Drugi przepadł na zawsze....
— Przykro mi... Ale co zrobiliście dalej?
— Po tym było już tylko gorzej. Kuba został nowym liderem grupy, ale wszyscy stracili jakąkolwiek nadzieję. Wcześniej myśleliśmy, że jedyną przeszkodą do opuszczenia miasta są niewykształceni. Gdy już ich pokonaliśmy, okazało się że i tak jesteśmy więźniami, tylko Piewszy i Daniel trzymali się dobrze, co strasznie irytowało... W każdym razie Rudy i Dec odeszli od nas. Stwierdzili, że nie mają zamiaru dłużej się narażać, szukając odpowiedzi, których nie ma. Łukasz zniknął jakiś czas później, do tej pory nie wiem, co się z nim stało, więc przypuszczam, że nie żyje, bo nigdy potem go nie spotkałam...
— A wy? — dopytywał w napięciu Dziki, czując, że historia zbliża się do finału.
— Kuba postanowił, że będziemy przeczesywać miasto wzdłuż i wszerz, szukając jakiejkolwiek wskazówki… odpowiedzi na to, co się stało. Za pierwszy cel obraliśmy zakłady chemiczne, zawsze było tam pełno niewykształconych, chcieliśmy dowiedzieć się, skąd przychodzą... i to był wielki błąd. — Dix westchnęła, po raz kolejny jej głos zmienił się na znacznie bardziej gniewny. — Bardzo szybko zostaliśmy uwięzieni w budynku pełnym tych stworów. A był ich cały wachlarz, łącznie z Delimerami i wtedy Kuba nas zostawił, okazało się, że już wtedy umiał używać błędów, wykorzystał je do ucieczki...
— Kuba was zostawił? — Dziki nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Człowiek, który uratował mu życie i wprowadził do tego świata, zostawił wcześniej swoich towarzyszy? Do tego jeszcze potrafił używać błędów....
— Tak, sytuacja stała się jeszcze gorsza. Niewykształceni zabili Siódmą na moich oczach, a mnie oddzielili od grupy. Próbowałam znaleźć innych, błądziłam korytarzami, gdy trafiłam do jakiegoś magazynu i wtedy to zobaczyłam, Pierwszy walczył z Kamilem.
— Dlaczego?! — W tej historii to wydało mu się najdziwniejsze. Przecież podróżowali razem, mogli za sobą nie przepadać, ale dlaczego zaczęli walkę i to jeszcze w takim miejscu.
— Nie mam pojęcia… — zawołała Dix głosem grzęznącym jej gdzieś w gardle. — Pierwszy używał błędów, a był przy tym jak zwierzę… Furia, która błyskała mu w oczach... Kamil nie miał z nim szans. On go zabił... ja to wszystko widziałam... — Głos Dix załamał się zupełnie.
W ciemności usłyszał, jak dziewczyna zapłakała cicho. Dziki zbliżył się i przytulił ją do siebie, Dix zaczęła szlochać, wpijając mu się w ramię.
Nie potrafił tego zrozumieć, dla niego nie było w tym żadnego sensu, motywacji która mogłaby pchnąć Pierwszego przeciwko drugiemu człowiekowi. Dziki pomyślał przez chwilę, że może Kamil dowiedział się czegoś na temat tego świata, co nie spodobało się Pierwszemu. Może nieświadomie znalazł sposób na przywrócenie starego porządku? Chora miłość do nowego świata była dla Dzikiego jedynym logicznym wyjaśnieniem.
— Jeżeli nie chcesz, możemy odłożyć tę historię, to nie jest takie... — zaczął, nie chcąc dłużej męczyć dziewczyny.
— Nie, nie, już dobrze. — Dix odsunęła się, wycierając oczy rękawem. — Więc kiedy to zobaczyłam, po prostu nie wytrzymałam, rzuciłam się na niego, strzelając na oślep, ale żadna z moich kul nie trafiła —stwierdziła zawistnie. — Biegliśmy przez korytarz, nie walczył ze mną, jedynie uciekał. Może postanowił, że sprowadzi na mnie los gorszy od śmierci… Gdy dobiegliśmy do pomieszczeń biurowych fabryki, zaskoczył mnie i wepchnął do archiwum. Ale to nie było zwykłe archiwum, to miejsce było dziwne, zmienione przez jakiś błąd. Te wszystkie segregatory i półki unosiły się w powietrzu, krążąc wokół mnie, jakbym była jakimś supermagnesem… Pamiętam, że moje ciało zaczęło się zmieniać, dostałam tych dziwnych plam. Udało mi się wydostać, nim całkiem się przemieniłam, ale defekt już ze mną został...
— Sukinsyn, zabił twojego przyjaciela, a potem doprowadził cię do tego stanu...
— Dziki, Kamil nie był tylko moim przyjacielem... My byliśmy razem… ja... — dodała przyciszonym głosem.
— Rozumiem... — stwierdził Dziki, siląc się, by jego głos nie brzmiał jak jakikolwiek rodzaj wyrzutu. To było oczywiste, że ją i Kamila musiało łączyć coś więcej.
— Przepraszam, nie powinnam była. Zaraz po tym jak my… ale potrzebowałam tego... Rozumiesz, ja... — Dziewczyna zaczęła tłumaczyć się gorączkowo, ale Dziki słysząc, że jej głos znowu się łamie, przycisnął ją do siebie.
— Ciii — wyszeptał, przytulając Dix.
Dziewczyna zaszlochała cicho. Przytulał ją przez chwilę, zanim się nie uspokoiła.
— Myślisz, że Pierwszy może mieć lekarstwo na twoją chorobę? — spytał, zastanawiając się, czy jedyne, co pcha Dix do działania, to chęć zemsty.
— Jedyne, czego jestem pewna to tego, że Pierwszy korzysta z błędów, używa ich cały czas i nie choruje. Musi więc wiedzieć coś, czego my nie wiemy… Może to lekarstwo? A może jakiś sposób, do którego żaden inny weteran jeszcze nie doszedł… — wyjaśniła.
— A Kuba? — spytał nagle Dziki, bo przyszło mu namyśl, że przecież on pojawił się w podobnym okresie co Pierwszy i również nie chorował, a przecież potrafił i posługiwał się błędami.
— Rozmawiałam z nim, powiedział mi, że zna tylko jeden błąd, którego użył raptem kilka razy, nic więc dziwnego, że nie zachorował. Jest więc po prostu bardzo powściągliwy. W odróżnieniu od Pierwszego, który od momentu, kiedy go ścigam, nieustannie korzysta z całego arsenału różnych błędów... Było parę takich momentów, gdy myślałam już, że go dopadliśmy, ale on bez trudu wyrywał się z najgorszych zasadzek, za każdym razem korzystając z błędów, jak ja w kościele… Nawet nie wiesz, ilu moich towarzyszy z defektu straciło życie, walcząc z nim… Dla mnie on niewiele różni się od niewykształconych… Krwiożerczy potwór… Taki sam, jak jego kuzyn...
Dziki wrócił na chwilę myślami do strefy głodu, pomyślał o Danielu, który bez mrugnięcia okiem akceptował okrucieństwa, jakie działy się za jego plecami. Pierwszy był dla niego dużo gorszy, nie tylko dlatego, że mordował sam osobiście, ale dlatego, że był pieprzonym zdrajcą, który nie oszczędzał nawet swoich byłych towarzyszy. Daniel wydawał się chociaż szanować tych, których uznał za cennych. Dla Dzikiego, który czuł, że Dix stała się dla niego naprawdę bliska, Pierwszy, który tak bardzo skrzywdził tę dziewczynę zasługiwał tylko na śmierć.
— Chciałbym ci jakoś pomóc w twoich poszukiwaniach — stwierdził pewnie Dziki. — Słyszałem, że Krzak obiecał ci pomoc, jak tylko skończymy porządkować wspólnotę. Możesz być pewna, że będę pierwszym ochotnikiem do ścigania tego sukinsyna.
Dix przytuliła Dzikiego mocniej, trwali tak w objęciu, spoglądając w stronę okna. Granatowe niebo przybierało powoli szarą barwę, za kilka minut zacznie się przejaśniać i będą musieli w końcu przerwać te chwile, które spędzali tu razem. Dix wyprostowała się, obejmując ręką tors Dzikiego. Po raz pierwszy w tym świecie chciał, żeby noc się nie skończyła…

znalazłem kolejną piosenkę pasującą do Krańcowa. Ta akurat skojarzyła mi się z tym rozdziałem i z walką Dix w kościele lub z rozmową Dzikiego i Dix po tej walce:) polecam wsłuchać się w tekst:)
https://www.youtube.com/watch?v=g7H2g8DS_Iw