Rozdział XVI - Lizane rany
- Jarosław Domański
- 6 lut 2021
- 20 minut(y) czytania
To była dla Dzikiego wyjątkowo ciężka noc, większość czasu przeleżał z zamkniętymi oczami, wracając w myślach do tych wszystkich okropności, jakie zdążył zobaczyć od swojego przybycia do nowego świata. Co gorsza do grona jego stale powracających koszmarów dołączył zupełnie nowy: obraz potwornie okaleczonego Prima, wijącego się w bólu po korytarzach przedszkola. Nie mogąc już dłużej znieść własnych myśli, które ciągle zmuszały go do wyobrażania sobie, co by czuł, znajdując się na jego miejscu, poderwał się z karimaty pełen jakiegoś dziwnego lęku i irytacji. W pomieszczeniu, w którym spali, ciągle jeszcze było ciemno. Z sąsiadującego śpiwora Mike’a dochodził niespokojny oddech śpiącego przyjaciela. Dziki zastanawiał się, czy i on tak samo przeżywa wydarzenia ostatniego dnia.
Rezygnując z dalszych prób wypoczynku, postanowił cichaczem wyślizgnąć się do stołówki. Wyciągnął spod poduszki latarkę, która przypadła mu w spadku po śmierci Bongo. Jego przezwisko wydrapane było na boku rękojeści i chyba po raz pierwszy zaczęło to Dzikiemu naprawdę przeszkadzać. Wzdychając, podniósł się powoli i niemal na pamięć przeszedł między śpiącymi na podłodze towarzyszami ze wspólnoty.
Na zewnątrz świtało, niebo na horyzoncie zmieniało powoli barwę z ciemnogranatowego na szary. „Tutaj nigdy nie świeci słońce” — pomyślał i spojrzał na rysującą się przed nim sylwetkę autobusu do wolności.
Auto stało we wnętrzu murów otoczone rzędem namiotów należących do nowych członków wspólnoty. Wewnątrz nie było widać żadnego ruchu, wszyscy musieli jeszcze twardo spać, czemu zresztą trudno się było dziwić. Dla większości z nich to musiała być pierwsza noc w nowym świecie, której nie musieli spędzać z obawą, że coś rozszarpie ich w trakcie snu.
Minął rzędy namiotów i ruszył do budynku dworca, modląc się w duchu, by w zapasach uchowała się jeszcze chociaż jedna puszka jakiegoś energetyka. Otworzył ogromne podwójne drzwi i wszedł do pomieszczenia. Ku jego zaskoczeniu wewnątrz, przy jednym ze stołów, paliła się lampa kempingowa.
— Halo? — spytał niepewnie, rozglądając się w ciemności i zmierzając po omacku w stronę światła.
— Witaj — odezwał się znajomy głos.
Dopiero, gdy postać zbliżyła swoją twarz do światła, Dziki dostrzegł znajome rysy Kuby. Człowiek, który wprowadził go do nowego świata, siedział przy stoliku, zerkając na niego badawczo. Dziki wylawirował prawie po omacku między stolikami, by uścisnąć mu dłoń.
— Od dawna we wspólnocie? — spytał Kuba z wyraźnym zainteresowaniem w głosie.
— Prawie od początku — odpowiedział Dziki, a brodacz pokiwał zadowolony głową.
— Usłyszałem od Oli, że przywieźli cię do wspólnoty, ale nie byłem pewien czy pozwolili ci zostać. Z tego, co wiem, Krzak miał na początku sporo kłopotów z tym miejscem — stwierdził, przesuwając lampę, by nie stała pomiędzy nimi.
— We wspólnocie był już mój dobry przyjaciel ze starego świata, bez jego pomocy chyba nie rozmawialibyśmy dzisiaj…
— Trochę kiepskie miejsce na odświeżanie starych znajomości — skomentował Kuba, krzywiąc się nieco.
— Nie mogę powiedzieć, że nie masz racji — dodał Dziki, wzdychając — ale tak właściwie to, co tu robisz?
— Chciałem sprawdzić, co z autobusem. Po każdym błysku mamy taką umówioną trasę, którą objeżdżają. Kiedy się nie pojawili, od razu wiedziałem, że coś jest nie tak i zacząłem ich szukać. Trochę mi zajęło zanim trafiłem do was. Nie to, żebym się chwalił, ale w Krańcowie jestem dość znaną postacią, więc jak spotkałem jednego z weteranów, to powiedział mi, że moja gromadka jest tutaj. Strażnik z muru nie robił problemów, żeby mnie wpuścić. Wydaje mi się, że chyba też go wprowadzałem do nowego świata — stwierdził Kuba z nutą wyraźnej dumy w głosie.
— Więc, wiesz już o... — zaczął Dziki, ale brodacz przerwał mu niemal natychmiast.
— Tak, wiem… to jest nieodżałowana strata. Primo był jedyny w swoim rodzaju, nie sądzę, by istniał drugi taki weteran, jak on. Dbający o coś więcej, niż tylko własną dupę, gotowy poświęcić się dla reszty. Nigdy nie bałem się zostawić autobusu pod jego opieką… — Kuba westchnął ciężko, spoglądając w stronę okna. — Wiem, że nie wyglądam na szczególnie przybitego, nie miej mnie za jakiegoś potwora Dziki, ja po prostu przywykłem do śmierci. Nie chcę ci nawet mówić, ilu ludzi, dobrych przyjaciół, pochowałem już w tym świecie… Wolę raczej się cieszyć z tego, że większość z nich przeżyła i z tego, że nie pomyliłem się co do ciebie — dodał, zerkając wyzywająco w jego stronę.
— To znaczy? — spytał nie pewnie.
— Rozmawiałem przez chwilę z Jankiem. Wiem, że ty i twój przyjaciel ruszyliście im z pomocą, a tak właściwie to ty tam poszedłeś, bo czuję, że twój towarzysz wykazał się altruizmem wyłącznie ze względu na ciebie.
Dziki poczuł się nieco zmieszany po tych słowach, zrobił to co uważał za słuszne, ale nie chciał, żeby ktoś uważał go przez to za kogoś więcej, niż był. Koniec końców to Krzak kazał im wyjść naprzeciw autobusowi.
— Ty też mi pomogłeś, chociaż mnie nie znałeś, nie byłeś mi nic winien. I pomagasz wielu innym — stwierdził, chociaż w jego głowie zagrzechotała pewna myśl. Przypomniał sobie słowa wypowiedziane przez Daniela: ,,Pomógł ci tylko po to, żebyś nie trafił do mnie”. Nie wiedząc czemu, spojrzał na Kubę, który wyglądał na wyjątkowo połechtanego pierwszym zdaniem i wypalił zupełnie bez zastanowienia: — Daniel uważa, że pomagasz ludziom tylko po to, by nie trafiali do strefy głodu…
— Eee, że co? — Mina, którą zrobił Kuba przez chwilę wydała się Dzikiemu wyjątkowo niepewna, mężczyzna spojrzał na niego z jakimś lekkim niezrozumiałym przerażeniem. — Rozmawiałeś z Danielem?
— Mieliśmy okazję się spotkać, myślałem, że wszyscy już słyszeli tę historię. Mnie i Dix wyrzuciło przez furtę koło starej cegielni… Nie przejmuj się, wiedziałem że będzie na ciebie klął, w końcu zabierasz mu potencjalnych żołnierzy — stwierdził strategicznie, nie chcąc przecież urazić kogoś, komu tak wiele zawdzięczał. Niemniej mina, którą zrobił jego rozmówca, nie do końca mu się podobała. Może bał się, że Daniel powiedział mu o tym, jak Kuba zostawił swoich towarzyszy w zakładach chemicznych…
— No tak, robię mu sporo problemów, pal licho, jeśli do strefy trafi kolejne dresiwo, które w starym świecie ledwo odrywało zapierdzoną dupę od fotela. Bandera to ludzki śmietnik i nie chwaląc się, nie raz stawałem oko w oko z całym pseudooddziałem, wychodząc bez szwanku. O wiele gorzej, jeśli trafią tam ludzie tacy jak ty — stwierdził, wyciągając chudy długi palec w stronę Dzikiego. — Trudno w tym świecie oceniać coś pod względem dobra czy zła. A chęcią przetrwania można wytłumaczyć wiele niemoralnych czynów...
W tym momencie Dziki poczuł charakterystyczny kamień przypominający mu o Michale Modrzewiu.
Kuba nie wiedząc jednak, że uderzył w czułe struny kontynuował:
— Gdybyś dostał się do Daniela, czuję, że szybko byś awansował i pewnie teraz polowałbyś na mnie… Albo tak jak Krzak uciekłbyś z tego piekła i teraz to na ciebie by polowali. Lepiej jest, jeśli Daniel nie ma do ciebie osobistego urazu…
Wymijające wyjaśnienie Kuby nie zmieniło wewnętrznych odczuć Dzikiego, dla niego to brzmiało cały czas jak to, co powiedział mu Daniel. Czując jednak, że nie chce brnąć w to dłużej, postanowił zmienić nieco temat.
— Wiesz, że młody chłopaczek z cmentarza jest teraz w obrońcach marketu?
Kuba zrobił ogromne oczy i parsknął śmiechem.
— A ja mu cholera plecy łatałem — stwierdził, kręcąc głową. — No nie jest to ktoś, kim byłbym przerażony… Jak byłeś w tym piekle, widziałeś Olbrzyma?
Dziki nie musiał się długo zastanawiać, by załapać, o kogo chodziło.
— Masz na myśli dowódcę bandery, tego Maciejewskiego?
— O widzę, że sporo pozwiedzaliście. Tak, Maciejewski to prawdziwy potwór, pojawił się jakieś półtora roku temu. Kiedy zobaczyłem, jak roztrzaskuje zniczowi łeb gołą ręką, wprowadziłem go tak jak ciebie. Ale niestety w ogóle się mnie nie słuchał, kiedy tylko opuścił moją starą kryjówkę w bloku, już chwilę potem próbował się do niej włamać. Potem o mało nie powybijał mi zębów, gdy bądź co bądź, ratowałem mu życie. Swoje mieszkania naprawdę dobrze zabezpieczam — dodał z wyraźną dumą. — W każdym razie, gdy już się trochę poprzepychaliśmy, poszedł prosto do armii, a tam z miejsca został nowym liderem bandery... A ja musiałem się przeprowadzić — stwierdził z wyraźnym niesmakiem. — Ale nie do tego dążę, Maciejewski ma na rękach krew dziewięciu weteranów. Gdy zabił chłopaka, na którego wołali Remek, weterani się zebrali i zastawili na niego pułapkę. Dziesięciu ludzi z bronią czekało na jego oddział w pizzerii niedaleko strefy głodu. Pojawił się, mając przy sobie dwudziestu banderowców, ale same słabiaki, bez żadnej broni palnej.
— I przeżył? — spytał Dziki z niedowierzaniem.
— Ba, nie tylko przeżył, słuchaj dalej. Z dwudziestu banderowców, którzy byli z olbrzymem, wszyscy zostali zabici, natomiast weteran ocalał tylko jeden… Opowiedział potem, że jego towarzyszy zabił właśnie Maciejewski. Podobno grupa, która z nim była, służyła tylko za tarczę. Widzisz więc, jak ważne jest, by nikt jego pokroju nie trafiał pod skrzydła Daniela…
— Może Maciejewski używa błędów?
— Ooo — zawołał Kuba wyraźnie podekscytowany — nie, nie wydaje mi się, żeby on ich używał… A ty ? —spytał nagle.
— Widziałem jak Dix to robi, powaliła takiego ogromnego chyba niewykształconego praktycznie gołymi rękami.
— Nieostrożnie z jej strony, nie powinna tego robić — stwierdził Kuba, krzyżując ręce na piersi. — Jej stan bardzo się pogorszył?
— Nie jestem pewien… — skłamał Dziki, nie wiedział bowiem, czy Dix chciała, żeby rozmawiał z Kubą na jej temat.
— No tak, skąd mógłbyś… głupi jestem. Dix jest bardzo w porządku naprawdę szkoda mi jej… —stwierdził brodacz, kiwając głową.
— A ty naprawdę nie wiesz, jak jej pomóc? — spytał z nadzieją, chociaż przeczuwał, że odpowiedź może być tylko jedna.
Zgodnie z przewidywaniami Kuba zmarszczył czoło i pokręcił przeczącą głową.
— Nie mam pojęcia, mimo całej mojej wiedzy, jaką posiadłem, nie udało mi się rozwiązać tajemnicy łączącej błędy i defekt. Powiem ci coś, o czym nie powiedziałem Dix, bo nie dałaby mi spokoju. Gdy przyszła wypytywać się, skłamałem, że po prostu użyłem błędów raz, może dwa w życiu. Prawda jest jednak taka, że robiłem to znacznie częściej… oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Miałem w Krańcowie znajomych weteranów, którzy już po kilku razach zaczynali się rozmywać, a ja proszę dalej wyraźny — stwierdził, demonstrując jako dowód swoją brudną od kurzu rękę. — Naprawdę nie wiem, na czym to polega…
— Myślisz że Pierwszy może wiedzieć?
Kuba skrzywił się wyraźnie, spoglądając z lękiem w stronę drzwi, jakby samo wypowiedzenie ksywki miało sprawić, że Pierwszy przejdzie przez drzwi stołówki.
— No nie wiem… — odpowiedział w końcu — zresztą nawet, jeśli poznał te tajemnicę, to z nikim się nią nie podzieli. A już na pewno nie z Dix…
— Jak myślisz, dlaczego Pierwszy zabił Kamila? — spytał, przerywając Kubie.
Brodacz wyglądał przez chwilę, jakby go ktoś strzelił łopatą, Dziki miał nawet wrażenie, że zaraz wstanie i ucieknie, bo jego oczy ponownie powędrowały w stronę wyjścia. W tym momencie drzwi od stołówki otworzyły się i do środka weszło kilku nowo przybyłych, rozglądając się niepewnie po wnętrzu. Kuba odprowadził ich wzrokiem, aż nie zajęli miejsca przy odległym stoliku i dopiero wtedy spytał szeptem:
— Skąd o tym wiesz?
— Dix mi opowiedziała historię waszej grupy… — wyjaśnił.
Kuba zerknął na niego badawczym wzrokiem.
— Łączy was coś więcej ? — spytał niepewnie.
— Trudno to nazwać, powiedzmy, że po tej nocy staliśmy się sobie odrobinę bliżsi… — odpowiedział, czując, że sam do końca nie zna odpowiedzi na to pytanie.
— Rozumiem… Cóż, to tylko moje domysły, ale Pierwszy był nie do końca normalny… Może po prostu w krytycznej sytuacji mu odbiło… Naprawdę nie wiem, nie było mnie przy tym… Dobra, skończmy już te smutne tematy — powiedział Kuba, dając swoim głosem dobitnie do zrozumienia, że nie chce rozmawiać o tamtych wydarzeniach. — Zapomnę w końcu o najważniejszym — stwierdził, a jego twarz przybrała zupełnie inny, dużo bardziej radosny wyraz. —Dziękuję ci, Dziki, za uratowanie moich podopiecznych, podziękuj też swojemu przyjacielowi. W zamian za to co zrobiliście zostawiłem u Krzaka coś co na pewno wam się przyda. — powiedział już całkiem normalnym głosem, kłaniając się lekko w stronę Dzikiego.
— Naprawdę nie trzeba — odpowiedział Dziki. — Dla ludzi z autobusu zrobiłbym znacznie więcej . A właśnie a propos autobusu, to byli jacyś nowoprzybyli? — spytał, zmieniając temat.
— Niestety nie — odpowiedział Kuba wyraźnie ucieszony, że rozmowa zupełnie odbiegła od niewygodnych dla niego faktów. — A to spory problem, bo błysk był mocny i długi. Znam sposób na przetrwanie go bez utraty przytomności, więc mogę odczuć jego intensywność. Przy takim natężeniu powinien wyrzucić co najmniej pięć – sześć osób, a jak zaszedłem na cmentarz – pustka. To z kolei oznacza, że gdzieś wypadła naprawdę duża gromada niewykształconych.
— Wiesz, jak nie zemdleć w czasie błysku? — dopytał wyraźnie zainteresowany Dziki.
Kuba uśmiechnął się. Mimo często powtarzanego przez niego zwrotu ,,Nie chcę się chwalić”, Dziki zdążył już wyczuć, że on po prostu kocha to robić.
— A no tak, jest to jedna z tajemnic mojego sukcesu. Możliwość podróżowania, gdy reszta tego świata pogrążona jest we śnie, daje naprawdę spore możliwości. Teraz już mogę ci powiedzieć, że przyglądałem ci się, zanim w ogóle się obudziłeś, zdążyłem nawet sprawdzić, co masz w kieszeniach — zaśmiał się z wyraźnym podekscytowaniem.
— Podejrzewam, że nie będziesz chciał podzielić się tym, jak to robisz. Spytam tylko, czy używasz do tego jakieś błędu?
— Nie, błąd byłby zbyt ryzykowny, to coś zupełnie innego rodzaju — stwierdził Kuba, przyglądając się kolejnej grupie osób, która weszła w tym momencie na stołówkę.
— I nie ciekawiło cię, skąd przychodzą niewykształceni?
— Mam podejrzenia, ale sprawdzanie tego to samobójstwo, oni budzą się szybciej i nie odczuwają efektów ubocznych. — Kuba pokręcił głową.
W tym momencie drzwi ich pseudokantyny otworzyły się po raz kolejny i do środka weszło kilka następnych osób, których Dziki wcześniej nie widział.
— Wygląda na to, że wspólnota się budzi —stwierdził Kuba patrząc na ludzi tłoczących się przy kuchenkach gazowych i skrzyniach z zapasami. — Idę zamienić parę słów z Krzakiem, a potem wyjeżdżamy. Jeżeli możesz coś dla mnie zrobić, to idź, zobacz, czy Oli już wstała. Na pewno będzie chciała się pożegnać —powiedział wstając.
— Kuba, dlaczego tu nie zostaniecie? — zapytał nagle Dziki — Jestem pewien, że ze względu na kogoś tak doświadczonego jak ty, Krzak zniósłby nawet dwa autobusy ludzi.
W tym momencie Kuba zbliżył się do niego i wyszeptał tak, by inni tego nie słyszeli:
— Bez obrazy Dziki, ale ja po prostu jeszcze nie wiem, czy wasza wspólnota przetrwa. — Po czym odwrócił się i machając ręką, dodał już normalnie. — Pilnuj się, Dziki, nie daj się zabić.
Po tych słowach wyszedł ze stołówki, mijając po drodze kolejnych nowych mieszkańców idących coś zjeść. Dziki siedział jeszcze przez chwilę bez ruchu, bo ostatnie słowa Kuby wytrąciły go nieco z równowagi. ,,Czy wiedział coś, czego nie wiedział nikt inny? Coś, czego nie domyśliłby się ktoś tak doświadczony jak Krzak?” Według Mike’a nie było w tym momencie bezpieczniejszego miejsca niż wspólnota, a mimo tego Kuba już z samego rana chciał zabrać stąd autobus, nie dając jego mieszkańcom nawet chwili na otrząśnięcie.
Z zamyślenia wyrwał Dzikiego widok Mike’a, który wszedł do stołówki czerwony jak nastolatek złapany przez mamę na czymś nie przyzwoitym. Tuż za nim weszło kilku starych mieszkańców ze wspólnoty, słaniających się ze śmiechu.
— Powiedz Mike, często tak do siebie pisujecie? — zawołał Ostry, przekrzykując gromadę, a stojący dookoła niego towarzysze ryknęli śmiechem.
Mike nie odpowiedział, usiadł z dala od wszystkich w rogu stołówki, wpatrując się w kartkę papieru o bladoróżowym odcieniu. Dziki minął roześmianą grupę i dosiadł się do przyjaciela.
— Co jest stary? — spytał, widząc jak Mike, mało nie eksploduje ze złości.
— Siwy do mnie napisał — odpowiedział grobowym głosem.
Dzikiemu mimowolnie musiał wyrosnąć banan na twarzy, bo Mike zrobił obrażoną minę i podsuwając różową kartkę w jego stronę wyszeptał zjadliwie:
— Przeczytaj, to nie będzie ci do śmiechu.
Dziki spojrzał na kartkę zapisaną zgrabnym kobiecym pismem:
Do Majkusia
Skarbie, śpieszę ci donieść o bardzo smutnym wydarzeniu, które miało miejsce wczorajszego dnia. Otóż ten wstrętny złodziejaszek modrzew, wykorzystując okazję, zbiegł z mojego małego królestwa. Kiedy już nasze wspólne zabawy przestały być dla mnie ekscytujące, postanowiłem wykorzystać jego wątpliwe zdolności do zbadania tego budynku naprawy pociągów niedaleko waszego nowego domu.
Słyszałem, że można tam znaleźć wiele interesujących przedmiotów, niestety w samym budynku, jak i jego okolicy, wprost roi się od różnego rodzaju błędów, które szybko i boleśnie pozbawiają życia. Nie chcąc narażać moich lojalnych poszukiwacz,y wyprawiłem razem z nimi Michała, by przecierał im ścieżkę, niestety ten brutal przechytrzył moich chłopców, praktycznie przebiegając przez pole pełne błędów i jakimś niewyobrażalnym trafem przedostał się przez nie nietknięty. Chłopcy nie mogli go gonić, widzieli jedynie jak udaje się w kierunku Zatorza.
Nie mam nawet cienia wątpliwości, że będzie planował zemstę na Tobie i Dzikusku, dlatego pośpiesznie napisałem ten list i wysłałem strażnika z ostrzeżeniem.
Uważajcie na siebie
Całuję
Siwy
— Taa... ładne serduszka zamiast kropek — zażartował Dziki, nie mogąc przyjąć poważnie ostrzeżenia napisanego w takiej formie.
— To nie jest śmieszne Dziki, mam pewne obawy. — Mike widocznie spochmurniał i nie było to raczej spowodowane gromadą ze wspólnoty przy pobliskim stoliku, która wciąż co jakiś czas zanosiła się śmiechem.
— Nie wiem, czy jest się czym przejmować, Modrzew jest sam, bez broni, ma pewnie spore problemy, żeby usiąść na czymś twardym. A my jesteśmy za murami, mamy broń, no i jest nas sporo więcej. Zresztą nie wiemy nawet, czy on jeszcze żyje, mało jest rzeczy które mogły go zeżreć? — Dziki wciąż nie potrafił zauważyć w tym zagrożenia, ale Mike wydawał się być przejęty.
— To nie był łut szczęścia, że przedarł się przez błędy, on się na nich zna i to dobrze. Skąd inaczej wiedziałby jak używać tego wyskoku? Błędy dają ogromne możliwości, jeżeli wiesz jak z nich korzystać.
Dziki odłożył list na bok i spoglądając na przyjaciela, spróbował jeszcze raz go uspokoić.
— Sam mówiłeś, że to gra nie warta świeczki, i że od samego przebywania w ich pobliżu można złapać defekt, czemu więc tak nagle uważasz je za zagrożenie?
Mike zmarszczył czoło, zbierając jednocześnie list i wkładając go do swojej bluzy.
— Nie o to mi chodzi, używanie ich to ogromne ryzyko. Ja czy ty na pewno nie zrobilibyśmy czegoś takiego, ale jak nie masz nic do stracenia i masz gdzieś konsekwencje? Nie ukrywajmy, że po tym, co zrobiliśmy Modrzew musi pragnąć naszej śmierci, może nawet na tyle mocno, by zrobić coś głupiego — stwierdził dosadnie, spoglądając tak, jakby już był na nich podpisany wyrok.
Tymi słowami udało się Mike’owi zmusić Dzikiego, by nieco poważniej potraktował to zagrożenie, choć on sam wciąż nie wierzył w jednoosobowy szturm Modrzewa na mury wspólnoty.
Po tej nieprzyjemnej rozmowie przygotowali sobie śniadanie z konserw turystycznych i sucharów, które były jedynym substytutem pieczywa, jaki dało się znaleźć. Dzikiego najbardziej ucieszył fakt, że pośród resztek napojów gazowanych udało mu się wydłubać puszkę energetyka, który zadziałał zbawiennie dla jego samopoczucia po ledwo przespanej nocy. Kiedy wyrzucał puste konserwy i opakowania po sucharach, stwierdził smutnie, że zapasy mocno się nadszarpnęły. Podejrzewał, że gdy rozmawiał z Kubą, przez stołówkę musiało przewinąć się ze dwadzieścia nowych osób, a to na pewno nie byli jeszcze wszyscy. Nic więc dziwnego, że spiżarnia opustoszała.
Kiedy skończyli sprzątać, Mike został, żeby dopić kawę, a Dziki poszedł zobaczyć się z Oli. Na zewnątrz przeczucia Dzikiego się potwierdziły, przed polem namiotowym stało teraz kilkadziesiąt nowych osób, głównie młode dziewczyny i chłopcy o budowie ciała kija od szczotki. Spora cześć z nich wyglądała na mocno niedożywionych i sfatygowanych.
Mijając pole namiotowe, podszedł do autobusu, kotary były już odsłonięte. Widział, jak mieszkańcy układają swoje rzeczy i szykują się do drogi.
Przeszedł przez otwarte drzwi, Janek, który siedział na fotelu kierowcy z puszką coli w dłoni, powitał go skinieniem głowy i cichym ziewnięciem.
— Eeema Dziki, siedzi na końcu, idź do niej.
Dziki minął zawalony osobistym rzeczami środek autobusu, mieszkańcy witali go krótkimi uściskami rąk. Chłopak o czarnych włosach, na którego wołali Korek, podniósł się z miejsca, gdy przechodził obok niego.
— Jeszcze raz dzięki — wyszeptał, ściskając mu dłoń oburącz.
Kiedy już skończył ściskać się ze wszystkimi, doszedł do ostatnich miejsc. Oli siedziała na końcowym rzędzie siedzeń, wpatrując się smutno w okno. Oczy miała podpuchnięte od płaczu i wyglądała, jakby też nie przespała nocy.
— O, hej, Dziki — powiedziała cicho, próbując się uśmiechnąć. — Wyglądasz, jakbyś też nie spał dobrze.
Usiadł koło niej, nie wiedział nawet, co powiedzieć, żeby nie doprowadzić jej do płaczu ponownie, więc tylko pokiwał twierdząco głową.
— Kuba chciał ci podziękować osobiście, czekał na stołówce — powiedziała, spoglądając w szybę.
— Wiem, spotkaliśmy się już, mówił też, że nie długo wyjeżdżacie — stwierdził, nie ukrywając nawet zawodu w swoim głosie.
— Niestety… żałuję, bo wspólnota zaczyna wyglądać naprawdę wspaniale, ale Kuba mówi, że macie za dużo własnych problemów i że nie chce wam stwarzać więcej kłopotu. — Westchnęła Oli, spoglądając w dół szyby na stłoczonych przy namiotach nowych ludzi.
— Zostań, jeśli chcesz — zaproponował nagle — nie musisz odjeżdżać, na pewno znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby, załatwię to z Krzakiem, to na pewno nie będzie problem.
Oli uśmiechnęła się szeroko, ale pokiwała przecząco głową.
— Nie mogę Dziki, autobus to mój dom, a jego mieszkańcy to moja rodzina, poza tym mam swoją misję – wskazać drogę do miejsc takich jak to tym, którzy potrzebują pomocy — stwierdziła pewnie, zaciskając swoje drobne ręce na kolanach.
Dzikiemu zrobiło się smutno. Chociaż nie myślał o tym wcześniej, to Oli była jedną z niewielu osób, których los naprawdę go obchodził i miał cichą nadzieję, że jednak zgodzi się zostać.
— Nie martw się Dziki, będę musiała dać sobie radę… Przyzwyczaić się… że ludzie odchodzą.
Dziki spojrzał na nią z lękiem, Oli zamyśliła się przez chwilę, a jej wzrok zrobił się pusty jak u ludzi bez świadomości. Po chwili jednak wróciła do siebie i patrząc Dzikiemu głęboko w oczy, powiedziała:
— Nie daj się zabić, rozumiesz, nie chcę już stracić nikogo więcej…
Dziki popatrzył się na nią i starając się powiedzieć to najpewniej jak tylko możliwe, wyszeptał krótkie:
— Nie dam.
W trakcie ich rozmowy na tył autobusu wszedł Kuba.
— O, dobrze że jesteś, liczyłem że złapię cię jeszcze u Oli.
Dziki spojrzał niepewnie, bo Kuba był wyraźnie czymś podekscytowany.
— Posłuchaj, przemyślałem sobie parę rzeczy i chciałbym, żebyś dołączył do autobusu.
Oli spojrzała na Dzikiego, a radość promieniowała jej z twarzy.
— Naprawdę, mógłby…? — prawie wykrzyczała, ściskając go.
— Tak jak ci to powiedziałem, wiem, że masz serce po właściwej stronie, zależy ci na Oli, więc wiem, że nie zawiódłbyś mnie jako strażnik tego miejsca, masz już doświadczenie i...
— Dziękuję ci, Kuba — przerwał mu Dziki, z bólem odwracając wzrok od Oli, której twarz momentalnie spochmurniała — ale mam już pewne zobowiązania, jestem częścią wspólnoty i nie mogę jej zostawić, zwłaszcza w tak ciężkim momencie.
— Rozumiem. — Kuba spoważniał nieco. — Szkoda, że nie wszyscy myślą tak jak ty, wtedy... Hmm ten świat byłby zdecydowanie lepszym miejscem — odpowiedział, cho
czuć było, że jest zawiedziony odpowiedzią Dzikiego.
— Posłuchaj, jeżeli zmienisz kiedyś zdanie, to miejsce w autobusie masz już zaklepane. A ty się nie smuć — zwrócił się w stronę dziewczyny — przecież się nie żegnacie na zawsze. A kto wie, może Dziki jeszcze zmądrzeje — powiedział, spoglądając wyzywająco w jego stronę.
Po tej propozycji Dziki pożegnał się z Oli, ledwo wyrywając się z jej duszącego przytulenia i uścisnął rękę Kubie, który ciągle obserwował go badawczo. Reszta mieszkańców autobusu żegnała go, machając, Janek siedzący za kierownicą skinął mu głową.
— Powodzenia Dzikusie!
— Szerokiej drogi, Dredzie! — krzyknął zza zamykających się drzwi.
Silnik autobusu zapalił, kopcąc i auto powoli ruszyło do przodu.
— Masz grupę nowych przyjaciół, Dziki, to dobrze. Sojuszników nigdy nie za wiele — wypowiedział Krzak za jego plecami tak niespodziewanie, że Dziki aż podskoczył.
— Kuba ci powiedział? — spytał, łapiąc się za łomoczące serce.
— To był główny temat naszej rozmowy, bardzo mu zależało, żeby zabrać cię ze wspólnoty… Cieszę się jednak, że zostałeś — powiedział lider z wyraźną dumą w głosie. — Chodź pod bar, chcę powiedzieć parę rzeczy.
Dziki ruszył za Krzakiem w stronę gromadzących się przed ich sypialnią ludzi.
— Rozstawcie się! — krzyknął Krzak — Tak, żeby mnie wszyscy słyszeli. Strażnicy z murów są? Tak? Dobrze. Chodźcie, chodźcie, nowi też — wykrzykiwał, machając rękoma i niczym dyrygent ustawiał ludzi przed sobą.
Mike stanął koło Dzikiego, a po jego drugiej stronie ustawił się Maniek, który sądząc po sfatygowanej twarzy, dopiero skończył nocną zmianę na murze.
Krzak podniósł dłonie, uciszając wszystkich.
— Witam was! — wykrzyczał, sprawiając, że zamilkły ostatnie głosy. — Wczoraj był naprawdę ciężki dzień i nie wszystko poszło do końca zgodnie z moim planem. Nie mniej cieszę się, że dotarliście tutaj. Wiem, że wielu z was niecierpliwiło się, wiem, że to wszystko trwało długo i wiem, że nie wszyscy dotrwali. — Tutaj zrobił krótką przerwę. — Jednak wspólnota w końcu powstała — krzyknął radośnie — jako miejsce dla nas, w którym razem będziemy się starali przetrwać ten koszmar, jaki zafundował nam nowy świat. Początki zawsze są ciężkie, ale coś już zaczęliśmy, mamy duży ogrodzony teren oczyszczony z błędów i niewykształconych, mamy miejsce, tak, mamy miejsce. Ale — złapał oddech i podniósł głos jeszcze mocniej — to nie koniec naszej pracy. — Spojrzał teraz po twarzach starych członków wspólnoty. — Przyprowadziliście tutaj, kogo uważaliście za słuszne, nie dopytywałem, nie wybierałem, nie oceniałem. Każdy z was przyprowadził tu, kogo chciał. I teraz macie za tych ludzi wziąć odpowiedzialność, jest nas dużo, bardzo dużo jak na standardy nowego świata. Będziemy potrzebowali wody, jedzenia, a przede wszystkim będziemy narażeni na ataki i to na was spoczywa ciężar, by zapewnić to, co potrzebne. Dlatego kiedy po tym przemówieniu w moim biurze znajdą się ochotnicy do ochrony transportu wody to liczę, że frekwencja mnie nie zawiedzie. —Krzak zrobił kolejną przerwę i rozejrzał się po nowych mieszkańcach. — Co do was, nowi, tak jak powiedziałem wspólnota to miejsce dla nas i macie o nią dbać jak o swoją własność. Nie będzie tutaj pasożytowania i czerpania z pracy innych, każdy ma dać z siebie dwa razy tyle, ile może, by uczynić to miejsce rajem dla nas wszystkich. Bo jeżeli nie narażacie życia tam, to macie udowodnić, że warto za was to życie narażać. Będę wam rozdzielał obowiązki z czasem, na razie idźcie odpocząć, a ochotników zapraszam zaraz do siebie. — Krzak odwrócił się i odszedł w stronę biura z rękoma złożonymi na plecach.
Dziki rozejrzał się w tym czasie po twarzach zgromadzonych, nie trzeba było czytać w myślach, by zauważyć, że przemowa Krzaka nie na wszystkich zrobiła pozytywne wrażenie. Spora część nowo przybyłych wyglądała jak dzieci, którym mama właśnie dała listę obowiązków.
— A na co kurwa liczyli, że będą siedzieć na dupie i wyżerać nasze zapasy? — syknął Dzikiemu do ucha Maniek, który musiał dostrzec u nich tę samą reakcję.
— Myślę, że spora część z nich właśnie na to liczyła — odpowiedział mu i odwrócił się w stronę baru.
— Chcesz jechać z następnym transportem? — spytał Maniek, odrywając wzrok od rozchodzących się nowych.
— Taa, traktuje to już jako stały element swoich obowiązków — stwierdził Dziki, choć jego nadgorliwość w tym zadaniu miała drugie dno.
Często bowiem transporty wody ochraniała Dix, była to jedna z niewielu okazji, kiedy mógł z nią porozmawiać.
— Więc chyba też pojadę, przyda się tam ktoś z głową na karku — stwierdził Maniek, odwracając nienawistny wzrok od nowoprzybyłych i ruszył za Dzikim.
Wchodząc do środka ich bazy, minęli sypialnię pozostawioną jak zawsze w rozgardiaszu i weszli do biura Krzaka. Lider siedział za swoim biurkiem, wertując jakieś notatki, które w nieładzie leżały na jego biurku. Kiedy weszli, oderwał wzrok od jakiegoś zeszytu i się uśmiechnął.
— Podejrzewałem, że przyjdziesz jako pierwszy, Dziki. O, i jest z tobą Maniek, to dobrze — stwierdził, podnosząc się. — Więc, co sądzicie o naszych nowych towarzyszach? — spytał, podchodząc do nich bliżej.
— Są do dupy — rzucił bez ogródek Maniek.
Dziki, choć nie chciał wypowiedzieć tego tak dosadnie, miał podobne odczucia do Mańka. Miał spore wątpliwości, czy z któregoś z nich będzie jakikolwiek pożytek.
— Cóż, wyglądają na niedożywionych i słabych — odpowiedział w końcu najdelikatniej, jak potrafił. Wiedział, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia, co on. Nie chciał więc nikogo z góry skreślać. — Może gdyby dać im trochę czasu… — zaczął, ale Maniek przerwał mu momentalnie.
— Jedyne, co zrobią, to wyżrą wszystko, co mamy jak szarańcza.
— Co do jednego masz rację, Dziki, są słabi — stwierdził Krzak, ignorując zupełnie złorzeczenia Mańka — i nie mówię tylko o ich psychice czy warunkach fizycznych, ale o ich ogólnym stanie. — Krzak przeszedł się po pokoju i wyjrzał przez okno, odchylając kotarę, z jego biura był doskonały widok na plac. —Wiecie, co myślę? To tylko kwestia czasu, zanim rozleje się tu jakaś choroba, spójrzcie na nich. Większość żyła w tragicznych warunkach, w zimnie i brudzie, prawie głodując. Niektórzy już wyglądają na chorych, a w warunkach, jakich bytujemy, nawet głupia grypa może okazać się śmiertelna. — Krzak zasłonił kotarę i spojrzał na Dzikiego i Mańka. — Potrzebujemy zapasów medycznych, bardzo konkretnych zapasów medycznych. Nie kolejnej partii apteczek samochodowych, ale takich, o które można się już zabić: antybiotyki, witaminy, środki przeciwbakteryjne i grzybiczne, to jest priorytet.
— To, że potrzebujemy, to jasne, potrzebowaliśmy już od dawna, ale skąd niby mamy to wziąć? — przerwał krzakowi Maniek. — Szpital jest niedostępny, bo most na drugą stronę miasta raczył się zawalić, a nasza rzeczka to właściwie kwas, więc nic nią nie przepłynie, a apteki w mieście...
— Nie zacząłem tego tematu, żeby strzępić sobie język, Maniek. — Krzak spojrzał na swoje biurko i przebiegł wzrokiem po odręcznie pisanych notatkach. — Dostaliśmy od Kuby wyjątkowy prezent za akcję ratowniczą Dzikiego i Mike’a.
— To znaczy? — spytał Dziki.
— Informacje o wielu miejscach po resecie, w tym o świeżej aptece, która dopiero co zdążyła się odnowić.
— A skąd on niby się o nich dowiedział? Błysk był ledwie wczoraj...— Maniek wydawał się niedowierzać w rzetelność słów Kuby.
— Nie wiem, Maniek, Kuba jest jak każdy z weteranów. Niechętnie dzieli się swoją wiedzą. Ale ja nie widzę powodu, dla którego miałby nas okłamywać.
Dziki nic nie mówił, ale po porannej rozmowie miał podejrzenia, skąd Kuba wiedział o tym miejscu. Zastanawiał się przez chwilę, co konkretnie widać jest w momencie, gdy jakiś budynek się odnawia albo gdy pojawiają się nowi ludzie. Przez chwilę naprawdę żałował, że o to nie spytał. Z rozmyślania wyrwało go pytanie zadane przez Mańka:
— Więc która konkretnie apteka?
— No i tu jest drobny problem — stwierdził Krzak, marszcząc czoło — apteka przy zakładach chemicznych.
Dziki dobrze wiedział, o którą chodzi, w starym świecie mijał ją co najmniej kilka razy w tygodniu, idąc do pracy, coś jednak nie dawało mu spokoju.
— To nie tam, gdzie występują się delimery? — spytał, przypominając sobie widok tego monstrum na Zatorzu.
— Delimery… żeby tylko… — Maniek spojrzał z obrzydzeniem na notatki Krzaka. — Tam jest cała masa innego niewykształconego cholerstwa. Ta apteka wcale nie musiała się odnawiać i tak nikt by się nie odważył w niej grzebać…
— A jednak ktoś się odważył, budynki nienaruszone nie podlegają resetowi — przerwał mu dosadnie Krzak.
Maniek wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale chyba zabrakło mu argumentów, bo rzucił jedynie:
— Więc rozumiem, że skoro ktoś już tam był, to my też mamy iść.
Krzak odwrócił się do nich plecami i spojrzał w stronę mapy niezmiennie wiszącej na ścianie jego biura.
— Nie mamy wyjścia — powiedział głosem przepełnionym rezygnacją.
Maniek nie wyglądał na zachwyconego, Dziki zdążył już przywyknąć do jego specyficznego charakteru i do tego, że naprawdę lubił pomarudzić, zanim coś zrobił. Wiedział też, że na jego słowa trzeba było czasem brać poprawkę. Tym razem jednak był niemal pewien, że Maniek ma już naprawdę dość, bo skinął na Dzikiego porozumiewawczo i wypalił nagle:
— Dlaczego my mamy iść? Dlaczego zawsze my, co, Dziki? My, których tak naprawdę najmniej powinno to wszystko obchodzić, czy to zaproszeni przeze mnie będą tam umierać? Niech się inni w końcu zaczną wykazywać...
Krzak spojrzał na Mańka przez ramię, Dziki ponownie poczuł jego bezradność. Doskonale wiedział, że nie ma żadnych argumentów, by przekonać Mańka. Nie było w więc nic dziwnego w tym, że już po chwili to na nim skupił się wzrok lidera wspólnoty.
— A ty, Dziki? Co uważasz?
Chociaż sam Dziki najchętniej poparłby swojego kolegę, czuł, że Krzak potrzebuje jego wsparcia, przypomniała mu się ich rozmowa tuż po przyjęciu do wspólnoty. Wiedział, że lider pokłada w nim nadzieję i nie miał zamiaru ich zawieźć.
— Pójdę jak zawsze, dla dobra wspólnoty — stwierdził pewnie.
Jego słowa musiały mocno dotknąć Mańka, bo pokręcił zdenerwowany głową.
— Dobra, rozumiem, wiem, co się tu odgrywa — stwierdził po chwili. — Ja weteran wspólnoty mam wypaść na mniej zaangażowanego od żółtodzioba... niedoczekanie — warknął w stronę Dzikiego, po czym zwrócił się do Krzaka: — Pójdę! Ale potem przechodzę na długi urlop, ja już zrobiłem swoje. A ty, Dziki… — Maniek oderwał wzrok od lidera i spojrzał karcąco w jego stronę — zapamiętaj moje słowa: przez to, że tak ciągle ryzykujesz, możesz nie zdążyć nacieszyć się naszą wspólnotą. Ci, którzy przeżyli tu najdłużej, to ci, którzy siedzą w cieniu.
— Albo ci, którzy zżerają się nawzajem — głos Mike’a dobiegł do nich niespodziewanie zza drzwi, już po chwili stanął on w progu wyraźnie zainteresowany wrzawą. — Co, Mańkowi znowu nie chce się zakasać rękawów? Nie wiesz, że najlepsi zawsze pracują najciężej?
— Wam to się w głowach poprzestawiało, zobaczycie, że przez takie podejście znowu skończymy jak w starej wspólnocie — mówiąc to, spojrzał karcąco nie tylko na Dzikiego i Mike’a, ale również na Krzaka. — Dobra, ja się trochę zdrzemnę, jeżeli jedziemy dostawczakiem, to i tak możemy wyjechać przed południem...

Już parę razy trafiłem na jakąś nieścisłość, ale za każdym razem potem jest ona tłumaczona. Tutaj wytłumaczono to, że Kuba w pierwszym rozdziale nie wyglądał jakby błysk wpłynął na niego negatywnie. Szanuję za taką dbałość o szczegóły :)